z ukochanych Tatr - Świstówka Roztocka i Trzydniowiański Wierch



Wakacje bez Tatr się nie liczą, więc tydzień po ślubie wskoczyliśmy we Flixbusa z kierunkiem Zakopane. Zwykle jedziemy we wrześniu i zimą, w lipcu byliśmy po raz pierwszy i trochę obawiałam się tłumów na szlakach - na szczęście niepotrzebnie. Przeszliśmy zarówno trasy cieszące się największą popularnością jak i te mniej uczęszczane, wszystkie były idealne.

O ścieżkach między Kasprowym Wierchem a Halą Gąsienicową może nie będę pisać, bo to temat wałkowany przeze mnie już wielokrotnie (choćby TU, TU i TU). Halę Gąsienicową uwielbiamy, więc oczywiście i teraz się bez niej nie obeszło, ale tym razem nie mam z niej nawet własnych zdjęć.


Jednym z naszych tegorocznych celów miała być przełęcz Krzyżne szlakiem z Doliny Pięciu Stawów i zejściem prawdopodobnie do Doliny Gąsienicowej. Pogoda jednak była niepewna, więc plany zostały zweryfikowane w trakcie realizacji, Krzyżne nam nie ucieknie.


Wczesnym rankiem wyszliśmy z Palenicy Białczańskiej zaczynając wędrówkę najpopularniejszym asfaltem w Polsce. Przy Wodogrzmotach odbiliśmy na zielony szlak w stronę Doliny Pięciu Stawów. Po dwóch godzinach bardzo przyjemnej wędrówki przez las wspięliśmy się na próg Doliny i wyszliśmy przy samym schronisku. Jest też opcja przejścia przy wodospadzie Siklawa - szliśmy tamtędy dwa lata temu.



Przerwę spędziliśmy na ławce przy Schronisku obserwując akcję śmigłowca TOPRu. Podczas gdy kolejny człowiek był ratowany, my postanowiliśmy zmienić plany i zrobić tego dnia mniejszą i niższą trasę, odpuściliśmy Krzyżne. Chmury podejrzanie ocierały się o szczyty i w każdej chwili mogło zacząć padać. A wejście na Krzyżne ma sens tylko przy ładnej pogodzie, bo widoki stamtąd zapierają dech. Nie chcieliśmy namęczyć się stromym długim wejściem tam i nie zobaczyć nic, bo bylibyśmy w gęstych chmurach i deszczu.






Obróciliśmy się właściwie o 180 stopni i wybór padł na niebieski szlak przez Świstówkę Roztocką do Morskiego Oka. I tu zaznaczam, że czas na strzałce kierunkowej szlaku jest zdecydowanie za niski - tam podano bodajże 1:45, a my szliśmy prawie 2 i pół godziny.

Dość szybko weszliśmy na jeden z najładniejszych punktów widokowych w Tatrach. Idąc od strony Morskiego Oka jest to pierwsze miejsce, z którego widać Dolinę Pięciu Stawów. Do tego od razu w pełnej krasie. Stawy i górujące nad nimi granie Orlej wyglądają naprawdę pięknie. Chmury co prawda przysłoniły słońce w całości, nie zeszły jednak za nisko w doliny, zatrzymały się na szczytach nie przesłaniając widoków.







Po krótkiej przerwie ruszyliśmy dalej, już bezpośrednio do Morskiego Oka. Ten odcinek okazał się dużo dłuższy niż pierwotnie wyglądał. Szlak opada lekko w dół żeby za chwilę wznieść się do góry, a potem prowadzi już jednostajnie w dół. I to zejście w dół się niestety ciągnie i ciągnie. Morskie Oko w pewnym momencie się już pojawia, więc tym bardziej wydaje się, że na dół już niedaleko.

No i na dół wcale nie jest tak niedaleko. Akurat zaczęło lekko padać, więc mimo tego, że cała trasa jest malownicza, tu nie zatrzymywaliśmy się by podziwiać widoki. Poza tym otaczało nas sporo ludzi i coraz gęstsze drzewa, przez które prowadziła wąska ścieżka.






W końcu jednak dotarliśmy pod schronisko. Tu w końcu natrafiliśmy na prawdziwe tłumy, ale w tym miejscu to nic nadzwyczajnego. Ostatecznie nie lunęło, więc znaleźliśmy kawałek wolnej przestrzeni na przerwę i regenerację nóg zmęczonych schodzeniem. Przydało nam się to, bo potem przy schodzeniu asfaltem pobiliśmy nasz ostatni rekord prędkości i po półtorej godziny byliśmy na Palenicy.





Kolejny dzień miał być tym krótszym, bardziej regenerującym. Okazał się dniem, w którym przeszliśmy najwięcej podczas całego pobytu. Sprawdziła się teoria, że w Tatrach Zachodnich jest wszędzie daleko, nawet jeśli obiera się te krótsze trasy na nie najwyższe szczyty.


Dojechaliśmy busem na parking przy szlaku do Doliny Chochołowskiej. Tu nas jeszcze nigdy nie było i nadeszła najwyższa pora, aby to zmienić. No i przekonać się, czy faktycznie jest to najdłuższa i najnudniejsza dolina w polskich Tatrach.

Poranek był słoneczny i rześki, zapowiadał się ciepły bezchmurny dzień - chyba z najlepszą pogodą do tej pory, bo na niebie nie było ani jednej chmurki. Szło się całkiem przyjemnie i choć jet to faktycznie bardzo długa dolina, trasa mnie nie nudziła (choć może dlatego, że szliśmy nią po raz pierwszy?), dużo bardziej zmęczyłam i znużyłam się idąc Kościeliską.

Dotarliśmy do rozwidlenia szlaków, zastanawialiśmy się, czy od razu odbić na czerwony w górę czy dojść do schroniska i zaatakować Trzydniowiański Wierch od drugiej strony. Wybraliśmy pierwszą opcję i okazała się być dużo lepszą. Choć nie wiem, czy "lepszą" jest tu dobrym określeniem, bo szlak prowadził ciągle monotonnie do góry przez wycinkę drzew, przez rzadki las bez cienia chroniącego przed słońcem. Do tego przez większość czasu nie było na horyzoncie absolutnie żadnych widoków, droga się dłużyła, a wokół latało mnóstwo much. Widoki pojawiły się dopiero na końcu gdy wyszliśmy ponad linię lasu i kosodrzewiny.



To były jedne z dłuższych dwóch godzin, jakie spędziłam w Tatrach. Inne dwugodzinne trasy i przejście Doliną Chochołowską nie są tak męczące i nudne. Na szczęście widok ze szczytu zrekompensował nam trudy wspinaczki, przed nami rozciągała się cała panorama Tatr Zachodnich.






Zejście miało być przyjemniejsze, bardziej zróżnicowane i ze schroniskiem na końcu. Takie też było, choć na tym się kończą jego zalety - pierwsza część schodziła dość ostro w dół (więc górska panorama stosunkowo szybko zniknęła) i była całkiem ciekawa. Potem weszliśmy w las i zaczęła się kolejna długa monotonia, której końca nie było widać. Ludzi na szlaku było bardzo niewiele, aż zaczęłam się nawet zastanawiać, czy nie zabłądziliśmy.

Do schroniska doszliśmy po kolejnych dwóch godzinach mocno zmęczeni. Świadomość tego, że czeka nas jeszcze przejście przez całą dolinę nie napawała optymizmem, zwłaszcza mnie. Na szczęście ta część się nie dłużyła, obaliliśmy mit najnudniejszej trasy w Tatrach. Chyba że komuś się pomyliło i nadał ten tytuł Dolinie Chochołowskiej, a miał na myśli czerwony szlak na Trzydniowiański Wierch.



Trasa rekreacyjna okazała się być taką dającą całkiem spory wycisk, więc kolejnego dnia zrezygnowaliśmy z Czerwonych Wierchów na rzecz spaceru przez Zakopane i podejścia na Gubałówkę. Cóż, nie ma się co wstydzić - tam też czasami zaglądamy. W tym roku nawet dobrze, że to zrobiliśmy, bo widząc te setki straganów i turystów przypomniałam sobie, że nie wzięliśmy ze sobą nic na głowy, a następnego dnia mieliśmy jechać nad morze. Zakupiliśmy kolorowe bandamki i to nas ratowało przez kolejne dwa tygodnie na plaży.

...

_____




następny post                                                                                                          poprzedni post



Komentarze

Popularne posty