z trzech dni w Wiedniu - miasto w pigułce



W połowie sierpnia wybrałyśmy się wspólnie na trzy dni do Wiednia. Każda z nas miała inne odczucia co do tego miasta, mnie się bardzo bardzo podobało i na pewno do niego wrócę. Pomyślałam nawet o tym, żeby wybrać się do niego w jakimś nieturystycznym miesiącu, wielkie szare miasta mają w sobie coś wciągającego, a np. w listopadzie czy w marcu Wiedeń musi być właśnie takim.

 Zanim zacznę pisać mój trochę praktyczny przewodnik muszę o wspomnieć o czymś, co będzie istotne dla naszego systemu zwiedzania. Trzeba się liczyć z tym, że (jak na studencką kieszeń) Wiedeń nie jest zbyt tanim miastem. Większość pieniędzy wydawałyśmy na bilety wstępu, starałyśmy się oszczędzać na komunikacji miejskiej - co nie do końca nam się udało, ale o tym za chwilę. Poza tym jechałyśmy i wracałyśmy nocnymi pociągami, żeby mieć pełne trzy dni w Wiedniu, ale za nocleg zapłacić tylko dwa razy (i tak airbnb się sprawdziło, nie wydałyśmy milionów).

...

Zaczęłyśmy od Belwederu. Gdybyśmy nie były pod nim o 8. rano mogłybyśmy rozważyć wejście do środka. Galeria sztuki średniowiecznej oraz obraz Klimta (miłość ma ogromna!) brzmiały zachęcająco, jednak miałyśmy prawie co do jednego euro wyliczony budżet, no i musiałybyśmy czekać co najmniej dwie godziny. Pospacerowałyśmy więc po parku belwederskim i poszłyśmy dalej.




Nie mogłyśmy znaleźć żadnego automatu z biletami. W końcu weszłyśmy do kiosku, który pojawił nam się na drodze. Pan sprzedawca był bardzo życzliwy i prawie płynnym angielskim wytłumaczył nam, co mamy kupić żeby wyszło nam najtaniej i gdzie mamy pójść. W ogóle ludzie spotykani w Wiedniu właściwie zawsze byli mili i pomocni, poza tym zawsze szło się dogadać po angielsku (albo po polsku, bo Polaków spotykałyśmy całkiem sporo!).

Pojechałyśmy pod Gasometer. A właściwie cztery Gasometry - kiedyś zbiorniki gazu, w latach 80. przekształcone na mieszkania. Każdy z nich jest inny wewnątrz, każdy zaprojektowany przez innego największego architekta współczesności.




Kontynuując oglądanie architektury ostatniego stulecia pojechałyśmy pod Hundertwasserhaus - budynek obok którego nikt jeszcze nie przeszedł obojętnie, zwłaszcza że znajduje się w sąsiedztwie eleganckich kamienic, których w Wiedniu tysiące. Mnogość kolorów i zieleni wyrastającej niespodziewanie ze ścian i dachów sprawia wrażenie, jakbyśmy nagle trafili do wesołego miasteczka albo nieznanej bajki Disneya.



A potem pojechałyśmy zostawić rzeczy w mieszkaniu i pójść na wczesno-wieczorny spacer po mieście. Bardzo czystym i zadbanym mieście, spójnym kolorystycznie i stylistycznie. Pełnym niespodziewanych ogrodów na dachach potężnych historycznych kamienic, ludzi jeżdżących na hulajnogach (chyba cała Europa aktualnie tak funkcjonuje) i muzeów z najważniejszymi dziełami.

Zaskoczyło mnie, że na ulicach nie widać wszędobylskich turystów. Każdy biegł w swoją stronę, nieważne czy spieszył się z pracy do domu czy do kolejnego zabytkowego kościoła, który jeszcze dzisiaj chciał zobaczyć. Miasto żyje swoim stałym rytmem nawet w najbardziej popularnych turystycznie miejscach. Osobiście Wiedeń skojarzył mi się jako połączenie Berlina, Wrocławia i Warszawy. Czuć w nim niemieckiego ducha historii i architektury, czuć, że nasz Wrocław dużo z niego czerpał (tylko nie zachowało się tyle, ile mogło), czuć, że to stolica wielkością i rytmem podobna do naszej.




Opera wiedeńska - piękny budynek w sąsiedztwie kamienic wybudowanych z takim samym rozmachem, więc nie rzuca się w oczy w pierwszej chwili. Poza tym stoi niestety przy jednym z najbardziej ruchliwych skrzyżowań, więc zrobienie dobrego zdjęcia było w tamtym momencie nieosiągalne.

Drugi dzień był dla nas zaskoczeniem i wymusił zmianę planów, o której za sekundę. Niech będzie to od razu podpowiedzią dla innych w planowaniu wiedeńskiej wizyty.

Miałyśmy zamiar zwiedzać Pałac Schonbrunn, spędzić w nim cały dzień. Przyjechałyśmy na miejsce około 10:30, wystałyśmy się w gigantycznej (zajmującej cały hol wejściowy) kolejce do kas, by dowiedzieć się, że najbliższe wejście jest możliwe dopiero około 16:00, bo tyle biletów zostało już dzisiaj sprzedanych. Szybko zweryfikowałyśmy plany i zapytałyśmy się o bilety na następny dzień. Udało się - kupiłyśmy bilety na wejście przed 9:00 rano, bo kolejne godziny były już też zajęte.

Wróciłyśmy do centrum zużywając ostatnie bilety na metro i postanowiłyśmy pójść do Kunsthistorisches Muzeum. Był to nasz drugi najważniejszy punkt wyjazdu, więc lekko poddenerwowane ustawiłyśmy się w kolejnej długiej kolejce do kas licząc, że tu jednak nas nie odprawią "bo za dużo ludzi już weszło".






Na szczęście weszłyśmy bez najmniejszych problemów, do tego ze zniżką studencką. A muzeum zachwyciło, zarówno zbiorami jak i podejściem do zwiedzającego. Nikt na mnie nie patrzył krzywym wzrokiem, bo wniosłam aparat. W każdej sali w Galerii Malarstwa można było usiąść na kanapach i godzinami patrzeć na dzieła, nie wpadało się na każdym kroku na ponurą obsługę pilnującą ekspozycji.

Obrazy największych mistrzów malarstwa wiszą obok ciut mniejszych mistrzów i żaden się nie wyróżnia, ani specjalnie nie chowa dzięki czemu każdy obraz można obejrzeć bez obijania się łokciami o innych oglądających. Zbiory sztuki antycznej w jednym muzeum przewyższają ilością i jakością wszystkie zbiory antyczne w Polsce razem wzięte. Sam budynek jest dziełem sztuki, każdy strop i każdy detal nawiązuje do muzealnej funkcji, a freski pod sklepieniem głównej klatki schodowej są wykonane między innymi przez Klimta (do dziś żałuję, że jednak nie kupiłam magnesu z jego personifikacją Egiptu).










Peter Paul Rubens - Uczta Wenus

Jan Vermeer - Alegoria Malarstwa


1. Autoportret Rembrandta          2. Peter Breugel (starszy) - Wieża Babel
3. Carravaggio - Wieczerza w Emaus            4. Rafael Santi - Madonna w zieleni

Wyszłyśmy z muzeum gdy było już mocno popołudniu. Akurat załapałyśmy się jeszcze na wejście do kościoła św. Karola Boromeusza, perełki wiedeńskiego baroku architekta Fischera von Erlach. Zwiedzanie polegało nie tylko na oglądaniu kościoła od środka, ale również na wjechaniu specjalną windą pod samo sklepienie kopuły by móc przyjrzeć się jej freskom maksymalnie z bliska. Freski przechodziły ostatnio renowację i winda pierwotnie była narzędziem pracy, nie rozmontowano jej jednak i stała się atrakcją.

To naprawdę warte przeżycia uczucie, być w samej kopule i widzieć wszystkie szczegóły z bliska. Zawsze zachwycamy się freskami jako całością, a tu pierwszy raz spotykałam się z tym, że można je zobaczyć tak, jakbyśmy oglądali obrazy na płótnie. Poza tym freski w kościele św. Karola Boromeusza malował Johann Michael Rottmayr, ten sam freskant, który tworzył wystrój malarski wrocławskiego kościoła uniwersyteckiego.







Trzeci i ostatni dzień naszej wyprawy zaczęłyśmy od wspomnianego już Schonbrunnu. Szarpnęłyśmy się tego dnia na całodniowy bilet na komunikację miejską - skoro wydałyśmy 26 € na wejście do pałacu to już te 8 € na metro mogłyśmy dokupić. Zwłaszcza że do pałacu jest dość daleko, potem miałyśmy pospacerować po mieście i chodzić już z bagażami do wieczora.

Na dziedzińcu pałacowym byłyśmy po 8. rano - wchodziłyśmy równo z pierwszymi wycieczkami Chińczyków. Dzięki temu udało nam się zrobić zdjęcie pałacu bez tłumu ludzi, nie wiem, czy w innych godzinach byłoby to jakkolwiek możliwe.



W pałacu nie można było robić zdjęć, więc nie mam ani jednego obrazka z pokojów cesarzowych i ze sklepu z pamiątkami, w którym można było kupić lalki - cesarzowe. Można za to było wyjąć aparat w ogrodach, po których spacerowałyśmy pół dnia korzystając ze wszystkich ukrytych między drzewami ścieżek, z możliwości wejścia do labiryntu i oglądania panoramy miasta z wzniesień. Koniec zwiedzania był podyktowany chyba tylko burczeniem w brzuchach, bo zbliżała się pora obiadowa, a wszystko było zostawione w pałacowej szatni...

1. Widok z pałacu na Gloriettę...         2. ...i z Glorietty na pałac.







W końcu trochę zmęczone chodzeniem i bardzo głodne odebrałyśmy rzeczy z szatni i wsiadłyśmy do metra w stronę centrum. Korzystając z biletu całodniowego postanowiłyśmy się wozić gdzie nam się spodoba. I tak obrałyśmy kierunek - nad rzekę. W końcu nie widziałyśmy jeszcze Dunaju!

Tylko że sama rzeka nie była niczym nadzwyczajnym. Trafiłyśmy na miejsce cumowania promów restauracyjnych i deptak, przy którym oprócz ławek były też (!) hamaki. Nie mogłyśmy nie skorzystać.

Po przerwie naszym celem stała się katedra św. Szczepana. Byłyśmy pod nią podczas naszego pierwszego miejskiego spaceru, teraz chciałyśmy wejść do środka. Perełka gotyku wśród barokowych, secesyjnych i klasycystycznych kamienic robi ogromne wrażenie!





Nim zatrzymałyśmy się w jednej z przeuroczych restauracyjek na wyczekany obiad (jedyny jedzony "na mieście" i regionalny, zwykle gotowałyśmy same - carbonara z tuńczykiem jest super!), przeszłyśmy się głównymi ulicami centrum zachwycając się architekturą i drogą biżuterią u Chanel i Tiffany'ego - kiedyś mnie będzie stać na to, żeby tam wejść!






Stopniowo zbliżałyśmy się do Hofburga, a potęgę cesarstwa czuło się w architekturze i klimacie miasta coraz bardziej. Nawet jeżeli wcześniej miasto nie zrobiło na kimś wrażenia, tu musiał przyznać, że jest co podziwiać. Sama brama wjazdowa mogłaby być odrębnym pałacem!

Przeszłyśmy przez główne place w stronę muzeów wiedeńskich trafiając dokładnie tam, gdzie byłyśmy poprzedniego dnia. Tym razem jednak się nie zatrzymywałyśmy przed pomnikiem Marii Teresy i Kunsthistorisches Muzeum, bo miałyśmy już wybrane miejsce obiadowe. Nasz wybór padł na Glacis Beisl - miejsce schowane za muzeami, pełne zieleni i przestrzeni w ogrodzie. Chciałyśmy spróbować czegoś wiedeńskiego i, po długich dyskusjach, ostatecznie prawie wszystkie wybrałyśmy to samo czyli wołowy gulasz. Pychotka!






Trzydniowy tour zakończyłyśmy podjechaniem pod ratusz i parlament - ten drugi był w remoncie, więc zupełnie nie było go widać. Przeszłyśmy się pod kościół wotywny oglądając go w promieniach zachodzącego słońca, po czym wsiadłyśmy w metro w stronę dworca.







...

Czy warto pojechać do Wiednia? Oczywiście, że tak - warto jechać wszędzie i zawsze, gdy tylko jest taka możliwość. A Wiedeń jest całkiem ciekawym celem podróży z całą swoją cesarską historią i wiedeńską secesją, obok której nie da się przejść obojętnie.

Wielu rzeczy nie zwiedziłyśmy. Nie widziałyśmy zbiorów Albertiny i Belwederu, nie zatrzymywałyśmy się przy każdym zaułku ulicy, w którym kryły się ciekawostki czekające na odkrycie. Nie pobyłyśmy w mieście bez pośpiechu by wczuć się w jego rytm i wielkomiejski klimat. Mam powody, by jeszcze do Wiednia wrócić.


_____




następny post                                                                                                         poprzedni post



Komentarze

Popularne posty