o zaśnieżonych Tatrach


Najpiękniej jest rozpocząć nowy rok w miejscu, które się kocha lub o którym marzyło się od dawna. Zimowa wersja Tatr zalicza się do obu tych kategorii, bo o mojej miłości do tych gór wie już chyba każdy. Za każdym razem, gdy wiem, że w nie pojadę, cieszę się jak dziecko. Tym razem cieszyłam się jeszcze bardziej, bo ich zimowej odsłony jeszcze nie znałam i baardzo chciałam to zmienić.

Chciałam je w końcu zobaczyć przykryte śniegiem, poznać je osobiście. Zobaczyć, dotknąć i przejść się po nich. Za każdym razem oglądając zimowe zdjęcia Tatr na różnych portalach i fanpage'ach fotografów, gdzieś wewnętrznie zjadała mnie malutka zazdrość, że ja też bym tam chciała być, też bym chciała zrobić takie zdjęcie i też bym chciała to poznać.

Udało się.



Po powrocie z ERki mieliśmy jeden dzień na przepakowanie się. Nie obeszło się bez przygód z kupowaniem termoaktywnej bielizny, na co oczywiście zmarnowaliśmy połowę tego jednego dnia, no ale cóż - gapa ze mnie po prostu i źle spojrzałam na metki. Ostatecznie spakowaliśmy plecaki, pożyczyliśmy na wszelki górski wypadek raki i gotowi wsiedliśmy do pociągu o 6.30 w stronę Krakowa i dalej, do Zakopanego.

Pierwszy dzień przywitał nas totalną śnieżną zawieją tak silną, że ledwo stałam na nogach. A myślałam, że dzięki wielkiemu ciężkiemu plecakowi będę bardziej stabilna i mnie nie zdmuchnie, o ja naiwna. Dotarliśmy do miejsca noclegu, przeczekaliśmy najgorszą zamieć i wybraliśmy się na spacer po Zakopanym. Było już za późno na jakiekolwiek większe wycieczki, a pogoda i tak na nie zbytnio nie pozwalała. Zrobiliśmy więc tylko małe zakupy, zaopatrzyliśmy się w nową mapę (bo stare zapomniałam zabrać) i przeszliśmy się po Krupówkach.


Kolejnego dnia, wygrzebawszy się z naszego małego ciepłego pokoiku ruszyliśmy skrótem w stronę Kuźnic, by tam zacząć naszą pierwszą zimową tatrzańską wycieczkę. Chcieliśmy obrać prostą, niezbyt dużą trasę, by zorientować się w warunkach i nie wykończyć fizycznie pierwszego dnia. Zima to jednak nie lato i nie wejdę tak sobie na pierwszy lepszy szczyt, który przyjdzie mi do głowy.




Od razu odkryłam, że ubrałam się za ciepło, więc władowałam do plecaka bluzę i szalik, a w kolejnych dniach brałam połowę tego, co za pierwszym razem. Tym samym przekonaliśmy się oboje, że ciepło bielizny termoaktywnej, nawet tej zwykłej z Decathlonu to nie mit i naprawdę działa.

Dygresja na temat sprzętu zimowego:


Przed ostatnim podejściem założyliśmy raki, trochę dla bezpieczeństwa czyli zgodnie z przeznaczeniem, trochę po to, by przekonać się, jak to działa. Bez nich też dałoby radę wejść, chociaż dużo trudniej, bo byśmy się ślizgali. Mieliśmy takie prawdziwe, porządne raki, które nadają się na szlaki o wszystkich poziomach trudności - jednak na te trasy, które my wybieramy spokojnie starczyłoby coś mniejszego, raczki z małymi kolcami. Może w przyszłości się w takie zaopatrzymy. 

Mieliśmy też czekan, ale nie przydał nam się ani razu podczas całego wyjazdu. Myślę, że bardziej sprawdziłyby się kijki, za nimi też rozejrzę się planując przyszłe wyjazdy. Ogólnie w czwartek i sobotę miałam identyczne przemyślenia co do sprzętu, a w piątek był nam zupełnie zbędny i nosiliśmy go na darmo.

koniec dygresji

Nasza trasa z Kuźnic biegła przez Nosal na Polanę Olczyską, a potem na Wielki Kopieniec z zejściem do Cyrhli (skąd trzeba wracać ulicą, a ja nie przewidziałam, że to dość spory kawałek). Na pierwszym szczycie już przed nami rozciągały się śliczne widoki, dużo mniej wietrzne niż ostatnim razem (TU letnia opowieść), choć jeszcze trochę zachmurzone.




Zanim doszliśmy przez zasypaną śniegiem polanę, rozpogodziło się i na Kopieńcu przywitało nas pięknie świecące słońce. Ciepło i pierwsza prawdziwa rozległa panorama Tatr sprawiły, że posiedzieliśmy tam trochę dłużej. Szczyt był najwyższym punktem naszej trasy i niejako celem, więc tym bardziej nie spieszyliśmy się ze schodzeniem.

Właściwie to nie schodziliśmy normalnie, a zjeżdżaliśmy na jabłuszkach zwanych też dupolotami. Trasa do tego przez większość czasu była idealna, a zabawę mieliśmy przednią. Pomysł zabrania jabłuszek w góry polecamy, my go zauważyliśmy już dawno w Karkonoszach, tylko że za każdym razem o nim zapominaliśmy przed wyjazdem. Dopiero teraz zaopatrzyliśmy się w swój sprzęt za 5 zł w Tesco i zjeżdżaliśmy nie zważając na mokre spodnie 😊







Piątek czyli kolejny dzień wybraliśmy na podróż nad Morskie Oko. Wsiedliśmy rano w pierwszego busa jadącego w tamtą stronę i przed 9.00 wystartowaliśmy z Palenicy w stronę naszego celu. Pogoda nam dopisała, niebo było błękitne, a śnieg odbijał słoneczne promienie. Cała droga do Morskiego Oka jest odśnieżona i bardzo prosta, więc raki i czekan nosiliśmy tak naprawdę bez sensu dodając sobie tylko niepotrzebnego balastu - ale tego nigdy do końca się nie przewidzi.







Nad staw dotarliśmy koło 11:00 i byliśmy jednymi z niewielu tutaj, jednak ludzi wciąż przybywało. O tej porze roku Morskie Oko cały czas jest w cieniu, słońce w ogóle nie wychyla się zza grani Rysów (to te niepozorne z tyłu po lewej stronie od przełęczy, która jest widoczna właściwie na każdym zdjęciu z MOka) i Mięguszowieckich Szczytów. Gruba warstwa pokrywy lodowej przysypana dodatkowo śniegiem wygląda przepięknie, nic dziwnego, że wszyscy są nią oczarowani i od razu na nią wchodzą, żeby tylko odcisnąć tu swój ślad.

Z tego, co wyczytałam po powrocie, lód na Morskim Oku pojawia się już w połowie listopada i utrzymuje do marca. Ujemne temperatury i brak słońca sprawiają, że pokrywa lodowa jest na tyle gruba by poprowadzić przez niego ścieżkę prowadzącą na drugą stronę stawu bez potrzeby obchodzenia go. Z resztą, szlak wokół wody był zupełnie zasypany i trzeba by przedzierać się przez zaspy.






Przeszliśmy przez Morskie Oko na drugą stronę w 10 minut, więc jednocześnie szybko i nie, bo staw jest największym w polskich Tatrach. Zastanawialiśmy się przez chwilę, czy nie wejść wyżej, nad Czarny Staw pod Rysami, ale ostatecznie się tego nie podjęliśmy. Szlak prowadził lekkim obejściem w stosunku do letniej trasy, po śniegu stromo pod górę i jak ze schroniska wydawało się, że to bliziutko, tak po drugiej stronie nie wyglądało to już tak przyjaźnie. Moglibyśmy pójść, ale wiązało się to z godzinną wycieczką w każdą stronę.

Gdzieś z tyłu głowy wisiała mi też wiadomość o 3 stopniu zagrożenia lawinowego, a 3 to już całkiem sporo - stoki zasypane świeżym śniegiem wyglądały odrobinę złowrogo. Zamiast więc trasy nad Czarny staw, przeszliśmy przez Morskie Oko w drugą stronę i weszliśmy do schroniska by zagrzać zmarznięte ręce i twarze, wyprostować nogi i zjeść to, co mieliśmy w plecakach, bo zbliżała się pora wczesnego obiadu.





Pamiętajmy, że na Morskim Oku wieczorem jest ciemno i niebezpiecznie, czasem nawet trzeba dzwonić na TOPR żeby zejść prostą szeroką odśnieżoną drogą na parking (artykuł) 😄 Nas niebezpieczeństwa ominęły, dobrze (nawet za dobrze, mogliśmy jeszcze trochę posiedzieć) wyliczyliśmy sobie czas zejścia, minęliśmy konie mające właśnie przerwę obiadową i niespiesznie dotarliśmy do Palenicy tak, że nawet w samym Zakopanem byliśmy jeszcze za jasności. Zrobiliśmy nieduże obiadowe zakupy na dwa dni i wróciliśmy całkiem do naszego pokoiku równo z zapadnięciem zmroku.





Święto Trzech Króli czyli sobotę przywitaliśmy równo ze wschodem słońca i planem, by odwiedzić moją ulubioną Halę Gąsienicową. Można być na niej za każdym razem (jest węzłem szlaków, więc siłą rzeczy często się na nią trafia) i za każdym razem jest pięknie, więc chyba najbardziej cieszyłam się na ten dzień i na tą wycieczkę.


Na Gąsienicową szliśmy przez szlakiem przez Boczań, więc trochę inaczej niż latem. Wtedy zawsze wybieramy Dolinę Jaworzynki, a przez Boczań schodzimy. Zimą jednak warunki są inne, wyczytałam, że tędy jest bezpieczniej (najbezpieczniej jest z Brzezin w ogóle, ale to daleko i trasa jest strasznie nudna), więc szliśmy tutaj w obie strony.

Pierwsza część szlaku wiedzie przez las jednostajnie pod górę. Gdzieniegdzie między drzewami pojawiały się promienie słońca i już było wiadomo, że czeka nas piękny dzień. Im wyżej tym drzew jest mniej i stopniowo szlak przeradza się w drogę skrajem tzw. Skupniowego Upłazu, którym idziemy aż do przełęczy. Nam czas rozłożył się chyba pół na pół w lesie i skrajem Upłazu, choć muszę przyznać, że szło mi się wyjątkowo powoli - aż sama siebie zaskoczyłam.





Od przełęczy na Halę Gąsienicową jest tak naprawdę rzut beretem, a to '30 min' na drogowskazie podane jest chyba celowo z nadwyżką, bo trasa jest maksymalnie malownicza i postoje fotograficzne pojawiają się dosłownie co kilkanaście metrów.





Ledwo dotarliśmy na miejsce, zdjęliśmy czapki i kurtki siadając na stopniu jednej z drewnianych chatek, już wiedziałam, że nie będę się chciała stąd ruszyć. Hala Gąsienicowa zimą to idealna pocztówka z górskim krajobrazem. Widziana w rzeczywistości robi niesamowite wrażenie - zdjęcia próbują to oddać, choć nigdy im się w pełni nie uda uchwycić klimatu. Na niego składa się nie tylko to, co widać - czuć słońce i chłód zimy na twarzy, radość otaczających cię ludzi i ich zachwyt nad miejscem porównywalny z twoim, smak ciepłej herbaty z termosu i to przeświadczenie, że tak właśnie mógłby wyglądać raj.

Potem zdałam sobie sprawę, że jesteśmy tu dokładnie półtora roku przed sakramentalnym 'tak' - jeśli to była nasza 'przedrocznica' to tak mogę świętować takie dnie, w takich miejscach i z taką radością w sercu ♥. Gdy sobie to wszystko uświadomiłam, jeszcze bardziej chciałam zatrzymać tu czas, miałam wszystko co kocham w jednym miejscu, jednym punkcie i w jednej chwili.





Weszliśmy na chwilę do Murowańca by spokojnie zjeść drugie śniadanie i odłożyć na chwilę wszystkie manele. W środku było jednak pełno ludzi (w końcu sobota i piękna pogoda!), a na dworze pogoda była magiczna, więc nie marnując czasu w schronisku wyszliśmy na zewnątrz zachwycać się zimową wersją grani Orlej Perci, obserwować przelewające się między szczytami chmury i cieszyć się tym, że jesteśmy tu i teraz, razem w słońcu i śniegu zjeżdżając na jabłuszkach gdzieś między ludźmi.






Pamiętając, jak długo wchodziliśmy na górę (dłużej niż latem), zaczęliśmy kierować się w stronę szlaku by wracać. Bardzo nie chcieliśmy tego robić, ociągaliśmy się i na zmianę patrzyliśmy za siebie by jeszcze raz zatrzymać w głowach te wszystkie widoki. Chcieliśmy jednak być na dole przed zapadnięciem zmroku, a do tego chcieliśmy pójść jeszcze wieczorem gdzieś do kościoła na Trzech Króli.




Jak się okazało, na dole byliśmy godzinę szybciej niż zakładaliśmy, a kościół znalazł się pięć minut od naszego miejsca zakwaterowania z mszą dopiero o 19:00, więc mieliśmy duużo czasu. Zaszliśmy więc na niewielki pagórek koło domu, skąd rozpościerał się piękny widok na Zakopane oraz tatrzańskie szczyty. Śnieg się topił i było bardzo ślisko, chyba nawet bardziej niż na szlakach, ale warto było zaryzykować i podejść, bo właśnie słońce zaczynało zachodzić daleko za horyzontem.




Niedziela była dla nas dniem powrotu do domu i do miejskiej rzeczywistości. Rano poszliśmy na niedzielną Eucharystię do pobliskiego, odkrytego dzień wcześniej kościoła, a potem dopakowaliśmy do końca swoje plecaki i ruszyliśmy w stronę dworca przechodząc przez Krupówki. Zjedliśmy obiad, kupiliśmy wypatrzone wcześniej pamiątki i nawet nie było nam maksymalnie smutno, że wyjeżdżamy, bo pogoda się popsuła. Wszystko zaszło ciężkimi chmurami, zrobiło się szaro i ponuro.

...

Wróciliśmy do domu zmęczeni, ale pełni szczęścia. Za każdym razem mogłabym tak rozpoczynać rok - w miejscach, które mają szczególny kąt w mym sercu i u boku osoby, która jest tą najważniejszą ♥ Jeśli początek roku był taki piękny, dalsza część nie może być gorsza!


Dla tych, którzy jeszcze nie znają Tatr w zimowej odsłonie - poznajcie je, są cudowne!


_____



następny post                                                                                                       poprzedni post



Komentarze

  1. Nie ma nic o moim pękniętym raku ;(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. bo jest na filmiku, a filmik jest jeszcze nieprzygotowany ;)

      Usuń
    2. Ale sam wpis bardzo fajny ;)

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty