w Tatrach



Ostatni tydzień spędziliśmy z Ł w domu z widokiem na Giewont. Drugi raz byliśmy we wrześniu w Tatrach i mam nadzieję, że stanie się to naszą tradycją. Uwielbiam górskie widoki i mogę się nimi cieszyć bez końca. A dzięki temu, że są to nasze, i tylko nasze, wakacje we dwoje, wrześniowy wyjazd jest dla mnie szczególnie wyjątkowy. 

Do znudzenia opowiadam o tym, jak mogę się zachwycać górami. Te widoki wciąż niezmiennie chwytają mnie za serce w swojej prostocie istnienia, w swojej stałości i nieskazitelności. Mam nadzieję, że nie skreślą mnie za to z historii sztuki, ale ciągle myślę, że nie ma tak niesamowitego dzieła, jakim jest natura i nie ma większego artysty niż Ten na górze, który stworzył to wszystko.

Dzisiaj chcę przedstawić tu całą, mam nadzieję, relację wyjazdową z duuużą porcją zdjęć, tatrzańskich krajobrazów i naszych uśmiechniętych selfie, bo nie zawsze dało się położyć aparat na skałach i zrobić zdjęcie samowyzwalaczem. Mam nadzieję, że nie tylko mi to wszystko będzie się podobać - enjoy!




Przyjechaliśmy w poniedziałek z samego rana, o 6.20 wysiedliśmy z autobusu. Zostawiliśmy bagaże w miejscu noclegu, a że pokój był jeszcze zajęty i nie mogliśmy się w nim zameldować, poszliśmy na kawę do McDonalda (jedyne miejsce otwarte od 7.00), a potem podeszliśmy kawałek na stoki Gubałówki, by przywitać się z górami o poranku. 




Zameldowaliśmy się i na chwilę zdrzemnęliśmy po całej nocy w podróży (w autobusie teoretycznie trochę się spało, ale to raczej nie jest wystarczające). Nie wiem, jak to się dzieje, ale zawsze dostajemy pokój większy niż powinniśmy :) Tym razem mieliśmy trzyosobowy, więc na podwójnym łóżku mogłam spać w każdą stronę. Mieliśmy dwa balkoniki, przez które pięknie widzieliśmy Giewont i od razu ocenialiśmy stan zachmurzenia w górach.



Na pierwszy raz wybraliśmy wycieczkę na Sarnią Skałkę. Widoki stamtąd są świetne, na potężną skalną ścianę Giewontu i rozciągającą się wokół górską panoramę, a na szlak prowadzący na górę mieliśmy bardzo niedaleko - idealnie na popołudnie. 

Codziennie zawijałam moje chore kolano (coś z rzepką) bandażem, tyle że na kolejnych zdjęciach nie będzie tego widać - będzie ukryty pod spodniami. Całodniowe chodzenie, wspinanie się i, przede wszystkim, schodzenie stromo w dół dawało mi się we znaki i noga bolała, ale dzięki bandażowi dużo mniej niż zwykle. Zastanawiałam się, czy owijanie kolana coś mi da, ale faktycznie - ten nacisk był taki jakby dużo mniejszy i potrafiłam normalnie trekkingować (lubię być słowotwórcza) cały dzień, tylko raz czy dwa zabolało naprawdę mocno, także polecam jeśli ktoś też ma taki problem.









Wtorek okazał się być deszczowym i mglistym dniem, więc wybraliśmy się do Doliny Kościeliskiej. Gapa ze mnie, że nie wzięłam peleryn i pożyczonych pokrowców na plecaki, na szczęście aż tak nie lało. Drogą pod Reglami, wzdłuż granicy TPNu doszliśmy do Kościeliska, zajęło nam to jakieś półtorej godzinki. 

W Dolinie Kościeliskiej zaskoczyła nas ogromna ilość pościnanych (lub do ścięcia) suchych, martwych drzew. Potem przyjrzałam się całemu Parkowi i zauważyłam, że to nie tylko problem Doliny, ale całego regionu. Wysokie suche drzewa i mgły stworzyły trochę tajemniczy klimat, który towarzyszył nam przez cały czas gdy szliśmy do Jaskini Mylnej i z powrotem. 

Pierwszy raz byłam w tego typu jaskini, dzikiej (dobra, z oznaczonym dokładnie szlakiem), takiej bez sztucznego światła, grup wycieczkowych i przewodnika oprowadzającego po kolejnych korytarzach zabezpieczonych metalowymi chodniczkami. Tu z własnymi latarkami szliśmy przez kolejne korytarze nieraz obijając się o ściany, prawie czołgając się przy fragmentach, gdzie przejście nie miało nawet metra wysokości. Chyba nie byłam na to przygotowana psychicznie. Ciemne, klaustrofobiczne, zimne miejsca nie staną się moją pasją, cieszę się, że nie byłam tam sama, bo chyba bym umarła ze strachu nie wiedząc, co ze sobą zrobić. A nie mogłam zostać, musiałam iść na kolanach przez kolejne kałuże ocierając się o skały jeśli chciałam wyjść. Dobrze, że Ł był ze mną - naprawdę nie wiem, czemu wpadłam na tak szalony pomysł, żeby tam pójść skoro pada i nie będziemy chodzić po dworze, przecież ja nawet do Jaskini Niedźwiedziej i sztolni w Walimiu bałam się wejść, nienormalna jestem... To było ciekawe doświadczenie, ale nie palę się do tego, by je powtórzyć. 










Na środę lub czwartek mieliśmy zaplanowaną najdłuższą trasę, byliśmy na nią przygotowani, zależało tylko od pogody, kiedy na nią pójdziemy. Ostatecznie padło na czwartek, bo w środę, gdy obudziliśmy się równo z budzikami o 5.20 i popatrzyliśmy przez okno, góry były spowite gęstymi chmurami. Stwierdziliśmy, że nie będziemy ryzykować, że się nie wypogodzi, a następny dzień miał być słoneczny, więc położyliśmy się spać jeszcze na 2 godziny, zmieniając koncepcję trasy.

Po śniadaniu, gdy słońce już pewnie świeciło na niebie, zebraliśmy się w stronę Kuźnic, by zajrzeć na Halę Gąsienicową i Czarny Staw, dobrze nam znany i lubiany. Szło się cudownie - to chyba jedna z najpiękniejszych tras w całych Tatrach. Do tego nie jest długa i bardzo wymagająca, więc myślę, że każdy może się nią przejść i poznać choć trochę piękna gór. Doszliśmy nad Staw około południa i mieliśmy w planie posiedzieć nad nim chociaż godzinę, ale zerwał się tak mocny wiatr, że nie dało rady. Zrobiły się nawet spienione fale na wodzie, co oznaczało, że naprawdę nieźle wieje!




  


Wróciliśmy do Murowańca, gdzie wiało prawie tak samo mocno. Zrezygnowaliśmy przez to z wejścia na Kasprowy Wierch i zejścia jego zboczem, poszliśmy krótszą trasą, zahaczając tylko o Nosal - bo to taka mała górka po drodze, co to dla nas. Ano nie polubiłam się z tym szczytem, bo tam dorwał nas największy halny. Współczułam parze młodej, która robiła sobie ślubną sesję - cud, że panny młodej nie zdmuchnęło! Ciężko było schodzić z Nosala, bo droga wiedzie po skałkach (nic nowego w Tatrach), które są zupełnie nieosłonięte, więc cała siła wiatru uderzała prosto na nas. Do tego kamienne stopnie były na tyle strome, że znacząco zaczęło odzywać się moje kolano. No nic - dla widoków ze szczytu i tak było warto tam pójść. Przy spokojniejszych podmuchach powietrza znowu tam zajrzę :)




Czwartek wytypowaliśmy na dzień w Wysokich Tatrach. O 5.20 zbudziły nas budziki, jakoś zwlekliśmy się z łóżek i o 6.00 wsiedliśmy w autobus. Wcześniej zastanawialiśmy się, jak nie największym kosztem dojechać w stronę Morskiego Oka i tu dziękuję kuzynowi, który podał mi autobusy Strama kursujące między Zakopanem i Słowacją z przystankiem na Łysej Polanie. A czy wysiąść na Łysej Polanie czy na parkingu busów na Morskie Oko to już wszystko jedno - 10 minut różnicy. 

Przed 7.00 wysiedliśmy i asfaltową drogą ruszyliśmy na szlak. Było rześko i słonecznie, zapowiadał się piękny dzień, więc dobrze, że wybraliśmy akurat czwartek. Przy Wodogrzmotach Mickiewicza skręciliśmy na zielony szlak do Doliny Pięciu Stawów przechodząc i robiąc nieduży postój przy Siklawie. 






Nigdy wcześniej nie byłam w tej części Tatr, więc zachwycałam się każdą sekundą - choć Ł mówi, że nie było tego po mnie widać, a moja mina oznaczała raczej "uch uch ile można iść pod górę?!" ;) Dolina Pięciu Stawów zauroczyła mnie swoim spokojem, była taka słoneczna, ciepła i ukryta między górskimi pasmami. Nie mogłam oderwać wzroku od tych widoków, panująca tu cisza była przepiękna. 






Przez chwilę się zastanawialiśmy czy nadal iść wyznaczoną sobie wcześniej trasą na Szpiglasową Przełęcz, czy pójść krótszym szlakiem na Morskie Oko, bo obawialiśmy się, czy halny z poprzedniego dnia gdzieś tam nie hula. Wahaliśmy się jednak tylko przez moment, piękna pogoda i względnie spokojne powietrze zachęciło nas do wspinania się. A im wyżej tym bardziej widoki zapierały dech w piersiach! Na samej górze, tuż pod Przełęczą nie pozwoliłam robić Ł zdjęć, bo wchodziliśmy po łańcuchach i czułam się trochę niepewnie. To były moje pierwsze łańcuchy w życiu, więc miałam prawo - teraz jak o tym myślę, wiem, że warto się po nich wdrapać na szczyty dla tego, co widać z góry!




Zrobiliśmy malutki postój na Przełęczy, wiatr był dość silny i chcieliśmy się schować przy jakiejś skale, ale gdy usłyszeliśmy, że w sumie na szczycie wieje mniej, a przecież to tylko 10 minut już spokojnego podejścia, od razu tam się skierowaliśmy. I tam niesamowite widoki rozciągały się z każdej strony, usiłowałam sobie skojarzyć z mapy nazwy gór, ale dałam sobie po chwili z tym spokój. Tam na górze nic nie było potrzebne. Byłam tam z Ł i byłam najszczęśliwszą osobą na świecie, dziękuję ❤❤! 








Schodziliśmy na dół, do Morskiego Oka, już w zupełnie innych nastrojach - zamiast sapać i podpierać się na skałach, śmialiśmy się i rozmawialiśmy całą drogę. Tak to dziwnie działają w człowieku endorfiny ;) Zeszliśmy wciąż podziwiając widoki, tym razem na Morskie Oko, Czarny Staw pod Rysami i otaczające je szczyty. Zastanawiałam się nawet, czy kiedyś te Rysy będą dla mnie w zasięgu ręki... 

Zrobiliśmy przerwę nad wodą, faktycznie było tu dużo więcej turystów niż wszystkich spotkanych na szlakach wcześniej. W sumie się nie dziwię, pomijając łatwość dojścia i dojazd konnym zaprzęgiem jako dodatkową atrakcję, samo miejsce jest niesamowite. Szczyty otaczające Morskie Oko są rzeczywiście potężne, majestatyczne i pełne tajemniczego piękna (zdecydowanie nadużywam tego słowa), a do tego samo jezioro jest największym w Tatrach.




W drodze powrotnej zauważyliśmy, że wokół najwyższych szczytów zaczęły się już zbierać chmury, więc nam udało się idealnie. Doszliśmy spokojnie do busowego parkingu i idealnie załapaliśmy się na dość tani dojazd do centrum Zakopanego, prawie pod sam dom. Prawie, bo chcieliśmy jeszcze zajść do sklepu po coś, na późny obiad. Chociaż jak weszliśmy do pokoju i Ł♡ zaczął się za ten obiad zabierać, do mnie dotarło, że jednak jestem zmęczona i niedługo potem już smacznie spałam z uśmiechem na ustach.


W piątek nie nastawialiśmy już budzika na tak wczesne godziny, wyspaliśmy się i wybraliśmy na dużo lżejszy spacer, na Gubałówkę - nie szliśmy jednak spod stacji kolejki tylko dalej, zwiedzając przy okazji Zakopane i przyległe wioski od innej strony. Mimo słońca było zimno i wietrznie, a przy najwyższych szczytach było gdzieniegdzie widać chmury, więc idealnie wybraliśmy dni na wycieczki. Na Gubałówce odpoczywaliśmy, powoli się żegnaliśmy z widokami i oglądaliśmy pamiątkowe drobiazgi.




Niestety, nie wiem, dlaczego, zaczął mnie popołudniu męczyć ból głowy (nie życzę migren nikomu, naprawdę), więc po zejściu z góry kupiliśmy małe pamiątki i wróciliśmy do pokoju. Myślałam, że się położę i mi przejdzie i będziemy mogli się jeszcze wybrać na wieczorny spacer. Niestety było gorzej niż lepiej, dawno nie czułam się tak okropnie i tu jestem niesamowicie wdzięczna Ł♡, że się mną zaopiekował, próbował nakarmić i spakował moją walizkę. Ból był ogromny, na szczęście późnym wieczorem zaczął odpuszczać i gdy poczułam się trochę lepiej mogliśmy jeszcze dłuugo rozmawiać o wszystkim i o niczym :)


Wracaliśmy przez Kraków, zawsze tak robimy żeby coś jeszcze przy okazji zwiedzić. Rano jechaliśmy pociągiem, tylko tym razem nie było żadnych widoków, bo padało. Na szczęście przestało koło południa i mogliśmy chodzić po mieście już nie moknąc. Tym razem poszliśmy do Muzeum Historii Fotografii (bo ja chciałam) i do Muzeum Inżynierii Miejskiej (bo Ł♡ chciał). Niestety w tym drugim najważniejsze wystawy były akurat zamknięte, więc pojazdy, które chcieliśmy zobaczyć były schowane. Spacerowaliśmy oczywiście po Starówce i na Wawelu i poszliśmy na dobrą, dużą pizzę :)







Wróciliśmy wieczornym Polskim Busem, spełnieni i przeszczęśliwi. Zgodnie stwierdziliśmy, że w pełni wykorzystaliśmy ten tydzień, że wchłonęliśmy górskie powietrze i zapisaliśmy w pamięci każdą chwilę wyjazdu. Zeszliśmy górskie szlaki, zapamiętaliśmy je na fotografiach w takiej ilości, że nie sposób wybrać te lepsze. Instaxem też robiłam zdjęcia - myślę, że pokażę je w osobnym poście jak ostatnio

Nie mogliśmy sobie tego tygodnia lepiej wymarzyć. Zwykle się tylko mówi, że coś zapamięta się do końca życia - w tym wypadku to prawda, nie wykreślę z głowy tych dni ❤


_____



następny post                                                                                                            poprzedni post


Komentarze

  1. Niesamowite zdjęcia! Zachęcają do wyprawy i aż żal człowieka ściska, że nie można tam teraz być...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. dziękuję bardzo! cieszę się, że udało mi się na nich uchwycić realne piękno górskiego świata

      Usuń
  2. Zabrakło jednego słowa ;) Hamburger ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie wiem czemu, ale super mi się czyta twoje wpisy i za każdym razem jest mi przykro, że to już koniec i nie ma więcej tekstu czy zdjęć. Super zdjęcie z owcą (brawa dla autora :D) i super sweter na "starej" fotografii :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się ogromnie, że tak ci się podobają! Zawsze obawiam się, czy nie są za długie - jak widać niepotrzebnie.
      Co do owieczek - Ł♡ jest w nich zakochany, więc gdy ta ni stąd ni zowąd do niego podeszła, był w siódmym niebie, nie dało się ich rozdzielić :D
      Co do swetra - dziękuję, przechodziłam w nim cały tydzień (+bluza, bo to słońce to tylko przykrywka, było zimno) i go uwielbiam!

      Usuń
  4. Ooo, jest i inspiracja dla mnie, by rozpocząć swoją górską przygodę! Przesyłam ten wpis mojemu S, może w końcu uda nam się zacząć poznawać te wspaniałe miejsca...
    I nawet moje miasto odwiedziłaś! Zazdroszczę Wam bardzo tego wspólnego czasu, ale wierzę, że i my wkrótce gdzieś się wybierzemy, a ten czas pełen obowiązków i przykrych wydarzeń minie.
    PS. Niestety, wiem co to migrena...
    PS2. Uwielbiam Twoje zdjęcia!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chyba macie w Tatry bliżej niż my, więc wierzę, że Wam się uda! Nie trzeba od razu zdobywać wielkich szczytów, można pójść nad któryś ze Stawów, można sobie wyznaczyć małe punkty po drodze i też będzie przepięknie!
      PS2. Dziękuję najpiękniej!

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty