z wycieczki do Krakowa



Już jakiś czas temu postanowiłyśmy z przyjaciółkami ze studiów ( dwie M., A. i  ja) wybrać się do Krakowa pod pretekstem wystawy na 150 urodziny Stanisława Wyspiańskiego. Nie mogłyśmy się na początku zgrać terminowo, ostatecznie padło na ostatnią sobotę lutego i pierwszy weekend nowego semestru na uczelni.

I tak chwilę po 6:00 rano wszystkie cztery stałyśmy gotowe do podróży na dworcu kolejowym i sprawdzałyśmy, z którego peronu odjeżdża nasz pociąg. Ten weekend rozpoczął akurat siarczyste mrozy, więc każda z nas ubrała się maksymalnie ciepło, aby krakowskie zimno nie było nam straszne. Jak się potem okazało, chyba się dobrze przygotowałyśmy, bo (o dziwo!) żadna z nas nie zamarzła.

Przyjechałyśmy tuż przed 10:00, zaopatrzyłyśmy się w kubeczki ciepłego cappuccino i wyszłyśmy w stronę miasta. Kraków przywitał nas cieniutką warstwą bieli na chodnikach i mrozem lekko szczypiącym w nosy. Nie było jednak wiatru, co być może uratowało nas przed odmrożeniami.

Nasz plan wycieczki obejmował Wawel z Katedrą, obiad i wystawę Stasia Wyspiańskiego. Byłyśmy świeżo po wykładach z polskiego renesansu, a przed barokiem, więc uznałyśmy, że kompleksowe zwiedzenie zamku i katedry będzie dobrym pomysłem. Każda z nas była tu przecież nie raz, ale teraz mamy całą wiedzę świeżo przyswojoną, więc skonfrontujemy ją z rzeczywistością. 







Muszę tu zaznaczyć, że wycieczki historyków sztuki nie są typowymi wycieczkami turystyczno-krajobrazowymi. My nie idziemy prosto do obiektu A, który wszyscy znają i podziwiają. Owszem, gdzieś się mniej więcej kierujemy, ale po drodze nasze rozmowy wyglądają mniej więcej tak:

- Ej, tu znowu mają nisze konchowe! 

- Tu jest jeszcze jeden kościół, wchodzimy.

- To ten [kościół] Piotra i Pawła wygląda jak Il Gesu?
- No miał tak wyglądać. Ale tylko od przodu im się udało.

- Ej, przechodzimy koło kościoła św. Andrzeja, tego romańskiego! Sprawdźmy, jak w środku wygląda. 
[...] 
- No faktycznie to wyposażenie barokowe jest słabe. Ono nawet nie jest barokowe, to raczej późne rokoko, znaczy że znowu źle podpisali ulotki.

- Zróbmy selfie z kamienicą Bonerów! 
- A nie z Sukiennicami?
- Po co nam Sukiennice, przecież to nawet nie całkiem Padovano.

- A co to za program ikonograficzny?

- Zrób mi zdjęcie z ratuszem.
- Ale tu nie ma ratusza.
- No wiem, ale ta wieża jest super. Zawsze chciałam z nią zdjęcie.

- Słyszałyście, co za głupoty gada ta przewodniczka?

- O, nagrobek!
- Patrzcie, tu się na nim ktoś 100 lat temu podpisał!

- Nie no, ale malować witraży to mu się nie chciało.

- Czy nie to omawialiśmy w czwartek na zajęciach?
- A co było?
- No Dolabella.
- Racja. I faktycznie nie umiał malować. To nie barok tylko głębokie średniowiecze.

(Wybaczcie dziewczyny, jeśli coś minimalnie przekręciłam. Nie mam pamięci do rozmów słowo w słowo. Mam nadzieję, że ujęłam ogólny sens.)








Nim doszłyśmy na Wawel zahaczając wcześniej o (tylko!) trzy kościoły, zaczął delikatnie prószyć śnieg. Mimo dużego mrozu nie mogłam schować aparatu do futerału, taka zima mogła się już nie powtórzyć. Chciałam złapać jak najwięcej śnieżynek i kadrów przysłoniętych białymi kropeczkami. Mam nadzieję, że chociaż trochę mi się udało.








Muszę przyznać, że taka zimowa aura jest jedną z moich ulubionych. Fotograficznie wygląda to cudownie, właściwie nie muszę ingerować obróbką, bo świat sam w sobie jest już tak cudownie pastelowy. Dokładnie taki, jak lubię. Idealnie w moim stylu. Wtedy nawet siarczysty mróz tak nie doskwiera.









Prawdziwe zwiedzanie zaczęłyśmy od wawelskich sal reprezentacyjnych, gdzie na wejściu ochrona nas dokładnie prześwietliła skanerami jak na lotnisku. Kazano nam założyć te workowate kapciuszki na buty, ale nie zaproponowano nigdzie szatni na zostawienie toreb i kurtek, co było bardzo dziwne. W salach nie można było robić zdjęć, nawet bez lampy błyskowej, co nas dodatkowo zdziwiło. W dzisiejszych czasach raczej się już od tego odchodzi, no i Wawel jest zabytkiem na światowym poziomie. 

Sale reprezentacyjne to przede wszystkim arrasy (oryginalne, z lat 30. i 50. XVI wieku) wywieszone na wszystkich większych ścianach. Przeszłyśmy przez Salę Poselską i Turniejową z Głowami Wawelskimi na stropie i freskami Hansa Dürera, gdzie znalazłyśmy dekoracje ścienne omawiane miesiąc wcześniej na uczelni. Potem przechodziłyśmy do dalszych komnat, gdzie wystrój był już zupełnie inny. Dominowały tu barokowe obicia ścian i freski na sufitach stworzone niecałe 100 lat temu. 




Generalnie wnętrza zamku nas nie powaliły, a do organizacji miałyśmy kilka uwag. Pomyślałyśmy, że w katedrze na pewno jednak wszystko zobaczymy, bo kupimy bilety upoważniające nas do zwiedzenia wszystkiego, nie tylko samego głównego korpusu kościoła. Ależ byłyśmy głupie i naiwne!

Już wchodząc do katedry usłyszałyśmy głośne 'NO FOTO' i wiedziałyśmy, że to się nie skończy dobrze. Najbardziej nam zależało na zobaczeniu wszystkich renesansowych nagrobków, które spędzały nam sen z powiek w czasie egzaminów. Niestety, z bliska zobaczyłyśmy tylko dwa - jeden nie całkiem zaliczamy do epoki renesansu (nagrobek króla Jana Olbrachta), a drugi był w kaplicy przeznaczonej na modlitwę przed Najświętszym Sakramentem (nagrobek Stefana Batorego). 

Weszłyśmy za to na wieżę z Dzwonem Zygmunta i do krypt z nagrobkami bardziej współczesnymi. One jednak nie były dla nas tak istotne, a to, po co przyjechałyśmy do katedry było ukryte za grubymi kratami, przez które właściwie nic nie było widać. Bilety nie pomogły w dostaniu się do kaplic, a gdy się na to poskarżyłyśmy jako historycy sztuki, którzy nieraz naprawdę mają potrzebę zobaczenia obiektu z bliska, choćby w celach naukowych, zostałyśmy niemiło potraktowane przez obsługę. Odpowiedzieli nam mniej więcej 'nie, co wy sobie myślicie, nikt tam nigdy nie wlezie choćby nie wiadomo co'. I nie chodziło nam już nawet o to, że my chcemy się tam dostać teraz natychmiast, ale że w ogóle nie można tam nigdy wejść.


Olałyśmy narzekanie na zamek na rzecz jedzenia. Ciepły obiad był tym, o czym każda z nas już marzyła. Wybrałyśmy Sphinxa, mimo że już nie załapałyśmy się na zniżki, bo byłyśmy za późno. W samej knajpce było pełno ludzi, więc usiadłyśmy na dworze. Tak - był mróz i padał śnieg! Na początku obawiałyśmy się, że to głupi pomysł, ale przestrzeń pod parasolami była obudowana przezroczystymi ściankami, a gazowe ogniska grzały bardzo dobrze. Usiadłyśmy przy stoliku, zdjęłyśmy płaszcze, położyłyśmy na kolana i stwierdziłyśmy, że czujemy się trochę jak na zimowym ognisku. Było naprawdę uroczo.

Wokół nas padał śnieg, a my siedziałyśmy w cieple, jadłyśmy dobry obiad i piłyśmy pyszne rozgrzewające herbaty/wino/piwo - każda coś innego. W ogóle nie chciało nam się stamtąd ruszać, tam było przyjemnie (polecamy jedzenie na zewnątrz zimą).





W końcu trzeba było jednak pójść dalej, jeśli chciałyśmy zdążyć odwiedzić Stasia Wyspiańskiego. Przecież to pod jego pretekstem w ogóle przyjechałyśmy do Krakowa. W Muzeum Narodowym spotkałyśmy się z N., która akurat też niezależnie od nas była w Krakowie. 

Wystawę polecamy z czystym sumieniem. Jest bardzo dobrze zrobiona (no może małym minusem jest brak strzałek i trochę trzeba zbłądzić w kolejnych salach), a dzieł  Wyspiańskiego jest na niej od groma. Ktoś gdzieś doczytał, że zebrano tu faktycznie większość jego prac graficznych, rysunkowych i malarskich. W wielkich salach na ścianach wiszą setki rysunków, szkiców i projektów Stacha. Oglądałyśmy oryginalnych rozmiarów rysunki do witraży w kościele Dominikanów, jego studia postaci i nieduże widoki Krakowa.

Wystawa będzie do stycznia 2019 roku i z chęcią wybiorę się na nią jeszcze raz. Serio.




Polonia


Nie miałyśmy już czasu na wystawy stałe w muzeum (szczerze mówiąc, nawet nie wiedziałyśmy, gdzie są), ale zobaczyłyśmy to, po co przyjechałyśmy. Powoli kończył nam się czas zwiedzania, więc poszłyśmy na poszukiwania przystanku autobusowego, z którego dojedziemy na dworzec. 

Pociąg przyjechał punktualnie, na trasie co prawda zrobił 10-minutowe opóźnienie, ale nie robiło nam to żadnego problemu. Udało mi się nawet na chwilę zdrzemnąć w drodze, co trochę mnie zregenerowało.

...

Wybrałyśmy się na ten jeden dzień, by trochę odetchnąć po zimowej sesji i móc spędzić wspólnie czas gdzieś poza budynkiem naszego instytutu. Dzień minął nam bardzo przyjemnie - z resztą jak mogłoby być inaczej. Czas w gronie dobrych ludzi zawsze jest dobrym dniem.

Nie wiem, kiedy przyjdą kolejne wspólne wyjazdy (poza majowym objazdem, obowiązkowym przedmiotem na naszych studiach), ale na pewno czeka nas jeszcze niejeden ☺

No i polecamy i zachęcamy do wybrania się na wystawę Wyspiańskiego w krakowskim Muzeum Narodowym, nawet jeśli kogoś nie obchodzi historia sztuki.



_____



następny post                                                                                                                   poprzedni post



Komentarze

  1. Najbardziej spodobał mi się ten cytat: "Słyszałyście, co za głupoty gada ta przewodniczka?". To takie skrzywienie jest, ale zarazem pokazuje, że jednak te studia coś nas uczą i sam często mam tak, że zwracam uwagę jak ktoś się odzywa a propos mojej "branży" :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dokładnie, im dłużej w czymś siedzisz tym bardziej wyłapujesz absurdy, które się wiążą z danym tematem. Ciężko jest się od tego odciąć 😊

      Usuń
  2. Wasze rozmowy są urocze haha ♥️ Fajna wycieczka^^

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty