o kłębowisku myśli i szukaniu weny



Który to już raz zabieram się do pisania? Przewijają mi się przez głowę dziesiątki pomysłów na słowa, które chcę tutaj napisać i akurat dzisiaj żaden z tych pomysłów nie wydaje mi się wystarczająco dobry. Dzisiejszy dzień nie jest dniem żadnego z tych pomysłów.


Jest późny wieczór, przeważnie o tej porze pozwalam swojej głowie odpocząć po całym dniu intensywnej pracy szarych komórek. Przeważnie - ale nie dzisiaj. Dzisiaj, właśnie teraz poczułam, że gdzieś między tymi leniwymi szarymi komórkami zaczyna się tlić iskierka weny. Gdzieś z daleka płynie kilka kropel inspiracji i chęci do działania. 

Szybko więc przeszukuję stos pomysłów na tekst, stare treści photobloga, w których nie raz było kilka mądrych zdań. Szybko próbuję się skupić i wybrać tekst, który mogłabym teraz stworzyć od podstaw albo tekst, który rozwinę. Kilka zdań wpada mi w oko i już myślę, jak je ugryźć, jak je pociągnąć. 


Ostatecznie siadam do laptopa i zaczynam stukać w klawiaturę myśląc, skąd nagle bierze się inspiracja. Każdy z nas ma na nią jakieś swoje sposoby i bierze ją z czegoś innego. Dochodzę do wniosku, że bierze się zewsząd i u mnie jest zawsze wtedy, gdy się jej nie spodziewam. Przychodzi do mnie niespodziewanie i podrzuca dziesiątki pomysłów na teksty.



Chociaż w sumie to nie, nie całkiem niespodziewanie. Są miejsca i momenty, które zawsze są inspirujące. Takie momenty, które w całości są inspiracją, które mnie nią wypełniają od palców u stóp po kosmyki włosów. 

Nie zapomnę jednego z letnich spacerów między domkami i polami. Gdzieś daleko za linią drzew wiedziałam, że szumi morze. Nie widziałam go, ani nie słyszałam, do mnie dochodziło tylko błyskające światło latarni morskiej i głos Ł♡ obwieszczający, ile komarów go już ugryzło. Reszta rodziny została w domu grając w karty, a my poszliśmy na poszukiwania zachodzącego słońca. Znaleźliśmy je niespodziewanie poniżej szarej zasłony chmur, która wyglądała na tyle posępnie i ciężko, że póki nie zobaczyliśmy promieni, nie spodziewaliśmy się ich w ogóle zobaczyć.

To słońce, które postanowiło zrobić nam prezent i powiedzieć 'dobranoc' przed zapadnięciem zmroku, cisza zasypiających pól, chłód ocierający się o twarz, aparat w dłoniach i dresowe spodnie, poczucie najbliższej osoby obok - to wszystko jest tym, co tak bardzo cenię, jest tym, co wypełnia moje drobne ciało pełnym spokojem. A ten spokój staje się inspiracją. Budzi pomysły na nowe teksty, skłania do działania i mówi, o czym będę pisać w kolejnych dniach i miesiącach po powrocie do miasta, rzeczywistości.

(Swoją drogą, nie lubię pojęcia "powrót do rzeczywistości" mimo że sama go używam. Bo jak to tak, przecież rzeczywistość jest wszędzie, na bezkresnych polach i w mieście, nie da się z niej wyjść i wrócić...)


Inspiracja jest tam, gdzie wewnętrzny pokój. Gdy głowy nie męczą dziesiątki spraw czysto przyziemnych, gdy głowa może o nich zapomnieć, wyeliminować je na jakiś czas zupełnie. Wtedy pojawia się w niej miejsce na coś innego, na coś, co może zachwycić i coś, co wrzuca do niej kolejne pomysły. I te pomysły mogą się zupełnie nie łączyć z otoczeniem, w którym się akurat znajduję. Podczas wieczornych spacerów polnymi ścieżkami wymyśliłam teksty o filmach, o radości, o instagramie, o ludziach na ulicy i o technicznych aspektach fotografii.

No dobrze, ale nie zawsze mogę się przejść po polach i patrzeć na mrugające światło latarni morskiej. Szczerze mówiąc, mogę to zrobić raz w roku, gdy jedziemy na wakacje. Inspiracje pojawiają się niespodziewanie także w codzienności. 

Pojawiają się pod wpływem impulsu, pod wpływem emocji. Zawsze. Zawsze musi być jakieś, choćby najdrobniejsze, drgnienie serca, które popchnie rozum. To serce zawsze otwiera się pierwsze na coś nowego, coś lekkiego lub intensywnego, coś co stworzy kolejny pomysły.

Niespodziewanie lub spodziewanie.

Ileż to pomysłów pojawiło się w głowie, gdy ta po wyczerpującym dniu na uczelni lub w pracy w końcu położyła się na poduszce. Już myślała, że odejdzie w krainę snu, gdy nagle zaczęły ją ogarniać sznury zdań i scen, które mogłaby stworzyć, choćby własnie na papierze.

Ileż to pomysłów pojawiło się, gdy czytam teksty innych. Niektórzy są naprawdę genialni w tym, co robią i o czym piszą. Zachwycam się ich zdaniami, podziwiam ich wyobraźnię i niesamowicie szerokie spojrzenie i mimochodem chcę sobie coś z takiego spojrzenia zaszczepić. 

Uwielbiam czytać do poduszki felietony Reginy Brett by uczyć się jej patrzenia, by uczyć się dostrzegać dobro w każdej z codziennych sytuacji, by uczyć się tak patrzeć na codzienne sytuacje, by stawały się tematem ciekawych tekstów. Z resztą, tekst o książkach, które ostatnio wpadły mi w ręce, są kopalnią wiedzy i właśnie inspiracji, mam nadzieję, że się niedługo pojawi.

Tak samo uwielbiam podczytywać blogi wszelakie. Blogosfera jest czymś ogromnym, każdy blog i jego tematyka tylko utwierdza mnie w tym, że można faktycznie pisać o wszystkim. Mam swoje ulubione blogi w różnych dziedzinach, lubię je oglądać choćby ze względu na ich różnorodność w stylu, w fotografii i w ludziach, którzy je tworzą.

Jedną z moich mistrzyń internetowego słowa jest Sara vel. Miss Ferreira, która każdą rodzinną codzienność opowiada tak, że jednocześnie się wzruszam, cieszę i zaskakuję. To wielki dar, tak pisać o tym, co jest z pozoru tylko prostym zwyczajnym życiem.


Staram wyrobić sobie nawyk zapisywania swoich myśli i pomysłów, które się między nimi tworzą. Między stronami pamiętnika mam kartki z gotowymi tytułami kolejnych postów, które zrealizuję, gdy poczuję, że to jest ich idealny moment. Gdzieś w kalendarzu mam drobne słowa, które mogłyby się przerodzić w dłuższe teksty.

Najwięcej tych drobnych słów mam jednak w głowie, nigdy ich nie zapisałam. Część przyszła zbyt gwałtownie, gdzieś przypadkiem i zapewne nie miałam możliwości, albo po prostu ochoty, wyjąć notes by je zapisać. To na pewno był błąd, bo teraz większości nie pamiętam.

Większość tych pomysłów jest z pewnością genialna. Podobno w ogóle większość pomysłów, które przychodzą nam do głowy, jest genialna, tylko że większości nie realizujemy. 

Dlaczego nie zapisuję wszystkiego, co pojawia się w moich myślach? Wszystkiego, co może przerodzić się w tekst? Dlaczego nie mam nigdy przy sobie swojego pamiętnika, który jest idealnym miejscem na wszystkie moje niepoukładane myśli? A może powinnam założyć sobie osobny zeszyt "na inspiracje" i zapisywać w nim każde wydarzenie i słowo, które pociągnę dalej? Dlaczego jeszcze nie mam zeszytu? Dlaczego nie potrafię zatrzymać się nagle na środku chodnika by zapisać coś, co urodzi się w głowie gdy spojrzę na chmury, na autokar piłkarski albo rysunek na okładce? 

Właściwie to nie wiem. 

Może myślę od razu, że to nie będzie nic warte, że nikt tego nie przeczyta i nie powinnam pisać o tym czy o tamtym. Bo to jest zbyt wyszukane, to jest wydumane, to jest bardzo światopoglądowe, to się nie trzyma kupy, to spowoduje chaos tematyczny na blogu, a to jest zupełnie o niczym. I narzucam sobie tak mocną wewnętrzną krytykę, że nie pozwalam się swoim tekstom urodzić.

A może pisanie nie jest w pełni moją drogą i mam też inne sprawy w życiu, więc dlaczego nagle miałabym poświęcić się akurat temu? Może mój wewnętrzny krytyk podpowiada, że to jest bez sensu i nie mam potrzeby robić z siebie dziwaczki, która pisze o wszystkim. 

A może powinnam zmienić swojego wewnętrznego krytyka i spojrzeć na siebie łagodniejszym okiem...


...

A może powinnam napisać tu zdanie podsumowania, konkluzję - coś, co zepnie te strzępki myśli w całość. Powinnam napisać, że mówiłam o sposobach na szukanie inspiracji i o metodach na pisanie dobrego tekstu na blogu. Problem w tym, że chyba tego nie powiedziałam, a mój tekst zmienił swój tor kilkakrotnie już w trakcie tworzenia i sama nie wiem, o czym myślałam na jego początku, ani co miałam w głowie pod koniec.

Może więc po prostu zapytam się was o wasze 'sposoby na wenę', na rozbiegane myśli i pomysły, które wam umykają?


_____



następny post                                                                                                                 poprzedni post



Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty