z miłością do spacerów po plaży


Uspokajam się nad morzem. 

Tam w pełni czuję, że mam wakacje, że w pełni uciekłam do zgiełku szarego, choć lubianego miasta. Mogę mieć dwa miesiące wolnego, ale słowa "wakacje" używam w kontekście "wakacji nad morzem", nie "w mieście". W mieście po prostu jestem, a nad morze jadę, jadę odpocząć, jadę poczuć te wolne dni. I przez dwa tygodnie (czasem więcej, czasem trochę mniej) odpoczywam bardziej niż przez pozostały czas spędzony w domu. 

Nad morzem powietrze inaczej pachnie. Czuć w nim wiatr, sól i słońce. Piasek przesypuje się pod stopami, gdzieniegdzie można w nim odnaleźć drobne białe muszelki. Wiatr rozwiewa włosy we wszystkie strony, a fale kojąco szumią i lekko chlapią po nogach podczas długich spacerów w stronę słońca i z powrotem.



Moje nadmorskie wyjazdy tworzą pewnego rodzaju opowieść, ścieżkę, kolejne etapy mojego jakiegośtam życia. Trochę podobnie do moich górskich opowieści - po nich przyszła kolej na te morskie. 

Miałam siedem lat gdy pierwszy raz zobaczyłam morze. Dużo chorowałam (zmiany astmatyczne, ciągły kaszel i te sprawy), więc rodzice postanowili pojechać na wakacje nad morze. Byliśmy tam wtedy cały miesiąc, najdłużej ze wszystkich naszych dotychczasowych wyjazdów wakacyjnych. Faktycznie pomogło, powietrze z jodem podziałało, a ja chorowałam już dużo dużo mniej, pierwszy raz przeżyłam zimę bez bezustannego kaszlu. 

Przez cały okres podstawówki jeździliśmy nad morze, potem jakoś przestaliśmy na rzecz jezior, które były trochę bliżej. Mieliśmy kilkuletnią przerwę od słonej wody. Mi się udało i moja był rok krótsza od przerwy, jaką miała reszta rodzinki. 

To chyba było po pierwszej klasie gimnazjum, jedna z koleżanek zapytała się mnie, czy nie chciałabym pojechać z nią do Międzyzdrojów, bo jedzie z rodzicami i może jeszcze kogoś sobie zabrać, żeby się samej nie nudzić. Wspominając to teraz, mam wrażenie, że to był bardzo spontaniczny z mojej strony wyjazd. Zapytałam mamy "mogę jechać za tydzień z Alą nad morze?" "tak tak, jasne". Po chwili dopiero do mamy dotarło na co się zgodziła ;)





Do rodzinnych wyjazdów wróciliśmy cztery lata temu. Jeziora nie zastąpią morza i jego przestrzeni. Pojechaliśmy do Czarnego Młyna czyli do miejscowości, w której są trzy domki na krzyż, a do Jastrzębiej Góry są jakieś 3 km. Do plaży też mamy stamtąd mniej więcej 3 km, można iść drogą przez las albo podjechać samochodem. Jeśli w planach było plażowanie, podjeżdżaliśmy autem, jeśli pogoda nie pozwalała na leżenie na słońcu, wtedy chodziliśmy przez las na spacery po plaży.





Następny raz nad morzem był już z moim Nikonem. Wcześniej tata sam, albo z mamą chodził na wieczorne spacery po lesie i do pobliskiego rezerwatu przyrody. Wieczorami, podczas tzw. fotograficznej złotej godziny było tam naprawdę przepięknie, więc zabierał ze sobą aparat. Zaczęłam chodzić z nim, wtedy dostałam kilka pierwszych w życiu fotograficznych wskazówek.

 fot. tata

fot. ja

Jak co roku, teoretycznie pobyty nad morzem są monotonne. Bo czy jest coś poza chodzeniem po piasku w każdą stronę, coś poza spoglądaniem w niebo? Coś poza chlapaniem się w wodzie, jeśli jest wystarczająco ciepło? Poza czytaniem książek na ogrodowej huśtawce? Pewnie wiele więcej nie ma, ale więcej nie potrzebuję.






Dobra, żartowałam z tym "więcej nie potrzebuję". Jest jeszcze jedno, co mnie bardzo nad morzem zawsze uszczęśliwia.
Najpierw część wakacji spędziłam z rodzicami we wspomnianym Czarnym Młynie, pod koniec ich wyjazdu pierwszy raz zawieźli mnie jakieś 50 km dalej, do Sasina. Tam właśnie nadmorskie wakacje zaczynał Ł z rodziną. Tym samym przedłużyłam sobie pobyt nad Bałtykiem, do tego w idealnym towarzystwie.







Kolejny rok wyglądał tak samo. To były z resztą moje najdłuższe w życiu wakacje, te pomaturalne. Trzy tygodnie spędziłam nad morzem, pół na pół w Czarnym Młynie i w Sasinie.

Wakacje z rodzicami w dużym skrócie to plaża przed południem i czytanie książek na ogrodowej ławce popołudniu. Gdy pogoda na to pozwala, leżymy trochę na plaży, gdy nie - chodzimy nad morze przez las, a potem spacerujemy wzdłuż brzegu. Niestety to bywa męczące, bo nasz poczciwy psiak nie może się nauczyć, że fal nie można złapać. Za każdym razem próbuje, słona woda go ochlapuje, pies się jednocześnie krztusi wodą i szczeka, bo fale mu uciekają. Wygląda to dość komicznie, a na dłuższą metę bywa trochę uciążliwe.





Zawsze będąc w Czarnym Młynie wybieramy się gdzieś na jednodniową wycieczkę. Wtedy akurat padło na Gdynię. Zwiedzaliśmy Akwarium, a dodatkowo testowałam nowy obiektyw, który kupiłam sobie przed wyjazdem. Teraz próbuję go sprzedać by wymienić na coś lepszego, więc gdyby ktoś się interesował niedrogim, a dobrym teleobiektywem do Nikona to niech da znać ;)



(tak, miałam tu blond ombre)


Pobyt w Sasinie zawsze jest bardzo wesoły, pełny długich spacerów. Żeby dojść nad samo morze codziennie przechodziliśmy jakieś 4 km do plaży, najpierw dłuższy odcinek asfaltową drogą przez liściasty las, potem już piaszczystą ścieżką w otoczeniu iglastych drzew, takich typowych dla przymorskiego terenu. Rozkładaliśmy wszyscy koce na plaży, ale zaraz każdy szedł gdzieś na długie spacery wzdłuż brzegu w stronę wydm. 




Bardzo lubię czas spędzony tam co roku, na szerokiej i prawie pustej plaży. (Nie polecam i nie zachęcam do przyjazdów tam! Plaża straciłaby swój czar, gdyby była pełna ludzi). Nad morzem niczym nie musimy się martwić, niczym się nie przejmować, nad niczym się nie zastanawiać. Możemy po prostu czuć piasek pod stopami, wiatr we włosach, słoną wodę i najpiękniejsze zachodzące słońce. A wieczorami codziennie możemy robić zaraz koło domu grilla, który zawsze smakuje pysznie - bo nad morzem i na świeżym powietrzu wszystko jest lepsze.



Wybraliśmy się do Łeby i eksperymentowaliśmy z analogową kliszą, bo akurat przed wyjazdem mój dziadek podarował mi swoją Minoltę, której już od dawna nie używał.





Zeszły rok był podobny do poprzednich. Różnił się tylko zdecydowanie pogodą, bo przed trzy tygodnie prawie cały czas było chłodno i codziennie padało. Może nie zawsze były to od razu ulewy, a temperatura nie spadała na szczęście do 8 stopni. Ale było ciągle wilgotno, będąc w Czarnym Młynie strój kąpielowy miałam na sobie tylko dwa razy i tak naprawdę tylko raz się przydał, bo weszłam do wody, do kolan! Poza tym był to czas spacerów i nadrabiania zaległości książkowych, które uzbierały mi się przez cały rok.







W Sasinie codziennie chodziliśmy na plażę, a po drodze zbieraliśmy pełne torby grzybów, które rosły wszędzie w lesie w błyskawicznym tempie. Zbieraliśmy je bez końca, ledwo donosiliśmy je do domu, a potem całe wieczory nawlekaliśmy na żyłki i wieszaliśmy w pokojach gdzie tylko się dało.

Przy okazji bawiłam się trochę robiąc zdjęcia Zenitem kupionym za grosze. Niektóre zdjęcia niewątpliwie mają swój urok, jednak wszystkie są przede wszystkim prześwietlone (te urocze świecące półksiężyce) i nieostre mimo dobrych ustawień. Także mój romans z fotografią analogową po tym wyjeździe nie przerodził się w stały związek, pokochałam dosłownie kilka wywołanych zdjęć, nie tego oczekiwałam.






Gdy nie padało pogoda zdecydowanie sprzyjała ulubionym przede mnie spacerom po plaży, o których w kółko dzisiaj mówię. Podczas jednego z nich nagraliśmy nawet teledysk do stworzonej dużo wcześniej piosenki. Pod zdjęciami podaję do niej link i bardzo serdecznie zapraszam, będzie nam miło, jeśli jej posłuchacie i obejrzycie!







nasza piosenka:

Za każdym razem wracamy z Sasina pociągiem zatrzymując się jeszcze na jeden dzień w jednym z miast Trójmiasta. Tym razem padło na Gdynię, w poprzednich latach wybieraliśmy Sopot. Spacerowaliśmy po mieście i po porcie, posiedzieliśmy chwilę na plaży, a popołudniu mieliśmy pociąg do domu. Zgodnie z tradycją, w drodze na dworzec zaszliśmy do pizzerii i wzięliśmy dwie duże pizze na wynos. Pierwszą zjadamy jeszcze ciepłą trochę na dworcu, a trochę zaraz po wejściu do pociągu. Drugą odkładamy i zjadamy na kolację, gdy pociąg staje w Poznaniu. Mimo że zimna to nadal pyszna, a miny ludzi chodzących po korytarzu i zaglądających do przedziału zawsze są bezcenne.


W tym roku rodzice zdecydowali, że oni też chcą jechać do Sasina, więc zmieniamy rodzinną lokalizację. Niestety z kolei rodzina Ł w ogóle nie jedzie. Było mi bardzo przykro przez to i martwiłam się, że Ł w ogóle nie będzie przez to nad morzem, a przecież nasz wspólny wyjazd zawsze jest jednym z najlepszych dni w roku, zawsze na niego się wspólnie cieszymy. Robiło mi się bardzo smutno na myśl, że Ł nie będzie spacerował po plaży i zbierał grzybów, choć tak bardzo to uwielbia...
Dosłownie kilka dni temu postanowiliśmy, że jednak pojedzie, tylko że nie ze swoimi, a moimi rodzicami. Całą rodziną jedziemy na dwa tygodnie, na początku będziemy w czwórkę, a Ł dojedzie do nas po weekendzie. Nie chcę już wchodzić w rozważania, czemu dopiero teraz, co i jak, bo to już nie jest istotne. Bardzo, bardzo się cieszę, że jednak plany się zmieniły, że razem znowu popatrzymy na morze, znowu będziemy w nim brodzić, znowu będziemy chodzić razem po tych dobrze znanych lasach...

Drogie morze, widzimy się już za kilka dni!

Przy okazji i na koniec mam drobną informację, do moich kilku czytelników, którzy tutaj zaglądają. Przez najbliższe dwa tygodnie mój internet będzie ograniczony, komputera nie zamierzam ze sobą nad morze zabierać, więc kolejny raz na blogu pojawię się dopiero po powrocie, bo przed samym wyjazdem też już nie będę niczego "na szybko" pisać. Jadę odpoczywać, czytać książki, chodzić po plaży i cieszyć się nadmorskim powietrzem, a wszystko inne całkowicie zostawiam na jakiś czas.

Wracam około 20. sierpnia i wtedy oczekujcie dużej dawki nadmorskich zdjęć i nadmorskich opowieści. A teraz:
Do zobaczenia po powrocie! :)


_____



następny post                                                                                                       poprzedni post


Komentarze

  1. Baw się dobrze i odpoczywaj ;) no i oczywiście rób dużo zdjęć, będę na nie czekała :)
    Martyna K ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Po weekendzie dopiero się zacznie :D

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty