z miłością do pięknych, górskich widoków


Wciąż jestem na samym początku tego bloga, więc chciałam opowiedzieć o sobie troszkę więcej niż te trzy czy cztery zdania w powitalnym poście. Postanowiłam trochę nawiązać to tego, o czym tam już wspomniałam.

Mam wrażenie, że każdy z nas składa się z większych i mniejszych miłości. Z takich drobnostek, które uwielbia, które sprawiają, że jego życie jest piękniejsze, radośniejsze i pełniejsze pogody ducha. U każdego są to zupełnie inne, przeróżne sprawy. Niektóre dotyczą codzienności, inne są marzeniami, tęsknotami lub tylko myślami. To mogą być miejsca, przedmioty, ludzie albo czynności, to mogą być rzeczy, nad którymi nieraz się nie zastanawiamy, ale są i bez nich nie bylibyśmy w pełni sobą.



Zachwycam się górami. 

Podziwiam je i uwielbiam na nie patrzeć. Uwielbiam w nich być, chodzić po nich, zmęczyć się i zachłysnąć świeżym powietrzem. Mam czasem wrażenie, że są zupełnie innym światem, odległym i jednocześnie bliskim. Gdziekolwiek w nich jestem, zewsząd otaczają mnie niepowtarzalne krajobrazy. Mogłabym tak stać i patrzeć - dlatego nie rozstaję się z aparatem, dzięki niemu mogę zabrać cząstkę tego ze sobą do domu i wracać tam, w każdym momencie.

Muszę od razu przyznać, że nie jestem wyczynowym i zawodowym górskim wspinaczem się, ani osobą, która nie jeździ w nie co sobota. Góry są czymś, do czego mnie ciągnie, gdy długo ich nie widzę. Są pięknymi wspomnieniami i planami, które się od czasu do czasu pojawiają, i na które zawsze bardzo się cieszę. Gdy jest możliwość i okazja chcę się w nie wybrać, może być nawet jeden dzień gdzieś niedaleko. W czasie ferii, wakacji i innych dłuższych wolnych okresów zawsze chcę znaleźć kilka dni, by w nie pojechać.


Jak to wszystko się zaczęło? Chyba dość prosto. 
Góry, dokładnie Karkonosze, zawsze gdzieś tam na horyzoncie się pojawiały. Będąc w pierwszych klasach podstawówki mama jeździła ze mną do Karpacza do sanatorium, skąd rozciągał się piękny widok na prawie wszystkie szczyty. W tym samym czasie nauczyłam się jeździć na nartach, gdzieś na małym stoku. Co roku podczas ferii zimowych jeździliśmy tam z rodzicami, razem z tatą i bratem śmigaliśmy na nartach po śniegu. 

Byłam w gimnazjum gdy z mniejszych stoków przerzuciliśmy się na większe. Raz nawet wybraliśmy się za czeską granicę na kilka dni na narty. Raz też pojechały z nami koleżanki z mojej ówczesnej klasy. Wtedy nie chodziliśmy na narty codziennie, czasami tylko na piesze wycieczki przez las, zawsze jednak był to tydzień spędzony zimą w górach. 



Pierwszy raz latem w góry pojechałam z rodzicami mając 15 lat. Pierwszy raz pojechaliśmy też gdzieś indziej niż w Karkonosze. Byliśmy dwa tygodnie w Zawoi. Pamiętam, jak bardzo nie podobała mi się nasza pierwsza wycieczka - nie weszliśmy na żaden szczyt, lało i było zimno, a my cały dzień łaziliśmy po lesie z nogami po kostki w wodzie. Co do wycieczek górskich zmieniłam zdanie gdy poszliśmy na Babią Górę. To był tak naprawdę mój pierwszy wysoki szczyt. Pierwszy raz widziałam wtedy świat z innej perspektywy, pierwszy raz zmęczyłam się porządnie na szlaku, pierwszy raz usiadłam zasapana na szczycie i byłam dumna z siebie, że dałam radę, weszłam i tak naprawdę to nie było nic strasznego. Ze szczytu gdzieś w oddali na horyzoncie widniała nawet panorama Tatr. Były jednak dla mnie czymś jakby nierealnym, odległym i nienamacalnym.





Będąc tam wybraliśmy się na jeden dzień do Zakopanego. Oczywiście były chmury, było zimno i lało, więc nie widziałam Tatr. Może gdybym je zobaczyła, zakochałabym się w nich szybciej. Bilety na kolejkę na Kasprowy Wierch nie kosztowały wtedy aż tyle co dziś, więc wjechałam tam z bratem i tatą. Poszliśmy na krótki spacer (tylko tak można to nazwać), doszliśmy na przełęcz Liliowe i wróciliśmy do kolejki, bo mama na nas czekała. Pamiętam, że w ogóle nie odczułam wtedy całego majestatu i potęgi gór. Nie poczułam trudności na szlaku, wspinania się na skały, ani zapierającego dech widoku, nieraz niebezpiecznego.




Drugi raz latem pojechaliśmy w góry rok później. Nie pamiętam już dokładnie, jak to było, ale nagle spontanicznie (co było raczej niespotykane u nas) rodzice postanowili, że jedziemy na trzy dni do doskonale znanego Karpacza i pójdziemy w góry. Poszliśmy na cały dzień, wtedy tak naprawdę pierwszy raz zobaczyłam Karkonosze bez śniegu i z innej niż narciarska perspektywy.  Wtedy pierwszy raz weszłam na Śnieżkę, wtedy pierwszy raz widziałam wszystkie szczyty od góry. Chyba wtedy też coś powoli zaczęło mi zaskakiwać w głowie, pierwszy raz zaczęła mi w głowie świtać myśl, że góry to coś niesamowicie pięknego.





Potem już tylko raz byliśmy w górach zimą, wtedy też w ogóle nie poszliśmy na stok i tym samym ostatecznie zakończyła się moja narciarska kariera. Poszliśmy za to na te same szlaki co półtora roku wcześniej latem i zdobyliśmy Śnieżkę zimą. To było chyba jedno z najdziwniejszych przeżyć w moim dotychczasowym życiu. Na końcowym podejściu nie było w ogóle mowy o tym, żeby stanąć normalnie na kamieniach, bo wszędzie pokrywała je gruba warstwa lodu. Z niej wystawały słupki, po których pociągnięty jest łańcuch. Wciągając się po nim na rękach weszliśmy na górę, a potem hamując na nim zjeżdżaliśmy na butach/tyłkach na dół. Trwało to chyba dwa razy dłużej niż normalne podejście, a na szczycie nie było nic poza chmurą.



Z rodzicami więcej razy w góry nie pojechaliśmy, a we mnie bardzo powoli rodziła się jakaś nieokreślona tęsknota. Przestaliśmy wyjeżdżać na ferie zimowe, latem poza stałymi corocznymi wyjazdami nad morze, nigdzie się nie wybieraliśmy. 

Kolejny raz w górach po kolejnej długiej przerwie - oczywiście w Karkonoszach, byłam już z Ł półtora roku temu. Weszliśmy wtedy najbardziej znanym szlakiem na Kopę i równię pod Śnieżką, przeszliśmy nią w stronę Strzechy Akademickiej i tam zeszliśmy na dół. Góry zimą są bardziej tajemnicze niż latem i jeszcze bardziej zaskakują, są zupełnie nieprzewidywalne. W jednym momencie ze słońca trafiliśmy na śnieżną pustynię, po której krążył wiatr we wszystkie strony.









Na przełomie kwietnia i maja byłam na wycieczce we Włoszech. To przepiękny kraj i mogłabym go zwiedzać bez końca, nie o tym jednak chciałam mówić. W jedną stronę jechaliśmy w nocy, więc całą drogę przespałam, wracaliśmy jednak w dzień. Zachwycałam się wtedy widokami z granicy włosko-austriackiej, gdy jechaliśmy przez Dolomity. Żałowałam, że jechaliśmy tak szybko i nie zdążyłam wchłonąć całego widoku.

Może to wydaje się dziwne, że dwudziestolatka pierwszy raz w życiu widziała tak szlachetne, potężne i skaliste góry. No cóż, lepiej późno niż wcale. Tatr w pełnej krasie wciąż jeszcze nie widziałam, a dobrze znane Karkonosze są spokojne i dużo niższe.





Chyba wtedy ostatecznie postanowiłam, że musimy pojechać na wakacje w Tatry. Zawsze chciałam tam spędzić trochę czasu, zawsze rodzinnie jednak wybieraliśmy morze. Przyszłam i powiedziałam: "Łukasz, jedziemy we wrześniu w góry". Pojechaliśmy. W pierwszym tygodniu września. No i ostatecznie zakochałam się bez pamięci. 

Dzień przyjazdu i kolejny były mgliste i deszczowe. W poniedziałek odsypialiśmy całonocną podróż, a potem spacerowaliśmy po Zakopanym. Przeszliśmy wtedy całe, żeby je dobrze poznać. Następnego dnia poszliśmy na Gubałówkę, żeby się trochę rozruszać. Nie znałam jeszcze żadnych tatrzańskich szlaków, nie wiedziałam, który wybrać na taką pogodę. Dlatego poszliśmy w drugą stronę.




W środę się rozpogodziło, z okna mieliśmy piękny widok na całą Orlą Perć, pierwszy raz mogliśmy ją zobaczyć, bo nie chowała się za mgłą i deszczem. Od razu wczesnym rankiem wyruszyliśmy na szlaki z zamiarem pokonania najdłuższej trasy w całym tygodniu. Zaczynaliśmy naszą drogę w Kuźnicach i poszliśmy na Kasprowy Wierch. W dolinach wciąż drzemały chmury, które nie wyniosły się jeszcze po deszczu, a im wyżej tym bardziej słonecznie. Już od początku było przepięknie, rześko i świeżo. Na szlakach było sporo ludzi, jednak na pewno nie były to lipcowo-sierpniowe tłumy. 

Na szczycie nie wiedziałam, w którą stronę patrzeć, byłam zachwycona. Tak, to prawda, że byłam tam już raz - ale wtedy nic nie było widać. Teraz panorama Tatr rozpościerała się w każdą stronę, próbowałam sobie w głowie przypomnieć nazwy wszystkich szczytów i dopasować je do gór, które miałam przed oczami. Chłonęłam góry całą sobą, bo nie wiedziałam, kiedy znowu przyjdę tu tak "naładować swoje baterie".

Potem poszliśmy w stronę Czerwonych Wierchów, zatrzymaliśmy się na Kopie Kondrackiej. Tam było już dużo mniej ludzi, a popołudniowe słońce grzało przepięknie. Skręciliśmy w stronę Giewontu. Zatrzymaliśmy się przed podejściem na sam szczyt, nie wchodziliśmy na niego, skręciliśmy kierując się powoli w dół. Było cudownie. Do pokoju wróciliśmy bardzo późno, głodni, zmęczeni i przeszczęśliwi. 










Następnego dnia wybraliśmy w trochę łagodniejszą, ale jakże piękną trasę, nad Czarny Staw Gąsienicowy. W czasie marszu słyszałam, co inni turyści mówią między sobą, że stąd rozciągają się jedne z najpiękniejszych tatrzańskich widoków. Nie mylili się. Właśnie za to tak lubię góry, za ich majestat i piękno, za cud ich stworzenia. Z całym szacunkiem dla człowieka i sztuki stworzonej jego rękami - z naturą i Tym, który ją stworzył, nic nie może się równać. 

Cieszę się, że mam zawsze przy sobie mojego Nikona. Dzięki niemu mogę zabrać ze sobą cząstkę widoków, cząstkę tego wszystkiego, co w danej chwili mnie otacza, co nigdy już nie będzie takie, jak w tym jednym momencie. 










Został nam jeden dzień, wybraliśmy się do Doliny Kościeliskiej, z której szybko skręciliśmy w Drogę nad Reglami. Tu niestety było mniej widoków, a niektóre odcinki były bardzo nieciekawe. Nie mogliśmy jednak wiedzieć tego wcześniej - następnym razem wybierzemy inną drogę.

Wracaliśmy do naszego domku, byliśmy już niedaleko. Nie pamiętam, dlaczego się wtedy odwróciłam. I zaniemówiłam. Pierwszy raz widziałam zachód słońca w górach. Słońce było już bardzo nisko, chowało się daleko za horyzontem, a wszystko dookoła ogarniała spokojna, kładąca się cisza. Z jakiegoś wyższego punktu musiało to wyglądać jeszcze bardziej niesamowicie. 






Z tego wyjazdu wróciłam wtedy przeszczęśliwa i spełniona. W końcu zrealizowałam jedno ze swoich wielkich marzeń! Jeszcze raz dziękuję Ł! Już mamy zaplanowany i zarezerwowany tegoroczny wyjazd we wrześniu, nie mogę nie pojechać, stęskniłam się już za Tatrami...




W ciągu ostatniego roku kilka razy wybraliśmy się we dwójkę w Karkonosze. Znamy je bardzo dobrze i mamy niedaleko. Są idealnym rozwiązaniem, gdy tylko czuję potrzebę wyjechania gdzieś za miasto dalej niż na spacer po polu.

Długi listopadowy weekend spędziliśmy na śniegu wchodząc na Kopę i pod Śnieżkę. Tradycyjnym już szlakiem. Pierwszy raz jednak zamroziły mi się włosy! Mimo że we Wrocławiu była jeszcze ciepła jesień, tam czekał na nas środek zimy. Z radością go powitałam, już zdążyłam się stęsknić za przyjemny trudem wspinania się wyżej i wyżej. Często nagrodą w takich chwilach są zapierające dech w piersiach widoki, których tym razem nie było, ale i tak było pięknie. Idealnie biało.









W przeddzień Sylwestra spontanicznie pojechaliśmy rano do Szklarskiej Poręby i weszliśmy na Szrenicę. Nie wiedziałam wtedy, że będę tak często odwiedzać to miejsce. Tym razem słońce tak mocno grzało, że mimo grubego śniegu i mrozu chwilami miałam wrażenie, że jestem w sercu wiosny. Widoki? Nie sposób opisywać - niepowtarzalne jak zawsze.






Pierwszego kwietnia, po dwunastu godzinach w pracy (do 2.00 w nocy), wstałam o 6.00 by znowu wsiąść w pociąg do Szklarskiej Poręby i znowu wejść na Szrenicę. Wiosnę zostawiliśmy we Wrocławiu, a tam spotkaliśmy powoli zbierającą się do odejścia zimę. Topniejący śnieg odbijał słońce, czyste powietrze otulało, było cudownie. Zupełnie nie pamiętałam o tym, że jestem niewyspana i zmęczona. Cieszyłam się, że po długim czasie znowu wyjechaliśmy w miejsca, które mają stałe miejsce w moim serduszku.








Kolejny raz Szrenicę odwiedziliśmy miesiąc później, tym razem już nie sami, a w trochę większym gronie. Wciąż leżał śnieg, znowu jednak wszytko wyglądało inaczej. Pogoda, jak to w górach, była tym razem bardzo zmienna. Najpierw szliśmy w pełnym słońcu, potem nas zwiewało. Trafiliśmy w gęste chmury, w których jednak było bardzo spokojnie i sucho, a w chmurach zawsze momentalnie wszystko nasiąka wodą. Tą spotkaliśmy dopiero podczas schodzenia ukrytym i chyba zapomnianym szlakiem, który widzieliśmy tylko dzięki pojedynczym kijom wbitym głęboko w mokry śnieg.













Uwielbiam patrzeć na górskie widoki, samodzielnie je odkrywać i utrwalać na zdjęciach. Mimo tego, że nieraz jedziemy kolejny raz w to samo miejsce, ono zawsze wygląda inaczej. Za każdym razem co innego przykuje moją uwagę i skradnie mi serce. Cieszę się, że mam z kim jeździć, z kim to robić, że nie jestem w tym sama. Że mogę tam być razem z Ł, z nim podziwiać wszystko, co nas otacza. Dziękuję za to wszystko!

Wiem, bardzo dużo dziś opowiadałam. Obiecuję, następnym razem będzie króciutko! 


_____



następny post                                                                                                  poprzedni post


Komentarze

  1. Każdy ma swoje małe miłości np. złom... W górach to mógłbym być codziennie. :D Pierwszy raz był w Wiśle. ;) A do pokoju wraca się głodnym a nie zmęczonym. :D Ładnie Ci w tej czapce z pomponem :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. racja - głodnym i zmęczonym, już edytuję :D
      jak dobrze jest dzielić się pasją z drugą połówką, to znaczy, że możemy się w góry przeprowadzić ♡
      a za czapeczkę dziękuję!

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty