obóz w Lublinie - part II



Dziś kontynuuję swoje opowiadania o obozie w Lublinie. Pierwszą część tej historii można znaleźć w poprzedniej blogowej notce. Zachęcam i odsyłam tam przed przeczytaniem tej.

Niedziela okazała się dniem wolnym od zajęć i od pisania kolejnych opisów. Przez chwilę miałyśmy pomysł, żeby pojechać gdzieś za miasto na małą wycieczkę. Ostatecznie jednak z tego zrezygnowałyśmy na rzecz spokojnego włóczenia się po Lublinie, zwiedzania jego zakamarków i zjedzenia czegoś dobrego na obiad w centrum.

Rano chciałyśmy pójść na mszę św. do wypatrzonego wcześniej niewielkiego kościółka. Gdy dotarłyśmy do niego okazał się zamknięty, więc ostatecznie poszłyśmy do katedry.
Kościół naprawdę robi wrażenie, przede wszystkim ze względu na dekoracje freskowe wypełniające dokładnie całe wnętrze. W całej bryle budynku i we wnętrzu wyraźnie widać ślady jezuitów, do których pierwotnie należał kościół. Osobiście bardzo podoba mi się ten typ architektury.


Nie wszystkie byłyśmy na mszy św. (o swojej wierze może opowiem kiedy indziej jeśli będzie trzeba), z Agnieszką i Moniką umówiłyśmy się przed katedrą. Czekając na nie postanowiłyśmy zwiedzić pobliską Wieżę Trynitarską, z której rozciąga się piękny widok na całe miasto.






Agnieszce udało się do nas dołączyć na szczycie. Wbiegła od razu na samą górę nie zwiedzając żadnej z sal po drodze.


W sprawdzonej już wcześniej kawiarni na rynku piłyśmy pyszne kawy mrożone. Oczywiście każda z nas wybrała inną, żebyśmy mogły każdej spróbować. Chyba zawsze tak robiłyśmy gdy kupowałyśmy coś do jedzenia ;)



Zgodnie stwierdziłyśmy, że przejście z jednego jedzenia na drugie jest wspaniałym pomysłem, więc po wypiciu kawy (w kawiarni Akwarela - chyba jeszcze nie podałam tej nazwy), zaczęłyśmy rozglądać się za miejscem, w którym mogłybyśmy usiąść i zjeść obiad. Opcji było kilka, ostatecznie padło na uroczą małą restauracyjkę tuż obok z pysznymi naleśnikami.






Było tak ładnie, że w ogóle nie chciałyśmy się stamtąd ruszać. Nigdzie się nie spieszyłyśmy, siedziałyśmy na ślicznym małym wewnętrznym "dziedzińcu" między kamieniczkami. 

Po ponad dwóch godzinach wybrałyśmy się na dalszy spacer po Starówce. Trafiłyśmy w końcu na teren dawnego żydowskiego getta. Zaskoczyło mnie, że miejsce tuż przy rynku może być aż tak zaniedbane, aż tak zapomniane. Rozsypujące się klatki schodowe, butelki i śmieci leżące w otwartych bramach, drewniane balkony, z których wchodzi się bezpośrednio do mieszkań, pootwierane mieszkania i dzieci gdzieś przemykające z piłką. Zupełnie inny świat, biedny i zapomniany, a stykający się z czystą odnowioną starówką...



Powoli kierowałyśmy się w stronę naszego tymczasowego domu, po drodze jednak zrobiłyśmy kolejny długi postój - trafiłyśmy do Ogrodu Saskiego, który w końcu był otwarty. Przez tydzień nie można było go odwiedzić ze względu na szkody wywołane burzą i wichurami.





I tu pojawia się seria portretów, która powstała spontanicznie w parku. Zawsze najbardziej lubię ten typ zdjęć, niewymuszone i uśmiechnięte, zawsze szczere. 








Nawet mi udało załapać się na zdjęcie, choć zazwyczaj stoję po tej drugiej stronie aparatu. Martyna sprostała zadaniu i przejęła na chwilę Nikona - oto co z tego wyszło:




Tu kończy się nasza wolna niedziela, a razem z nią kolejna dość długa blogowa notka. Z resztą, mina Martyny pewnie idealnie oddaje stan "matko, ile jeszcze?!". Ile? Już nic, kończę!


_____



następny post                                                                                                         poprzedni post

Komentarze

  1. Fajny wpis, bo nie za długi i nie za krótki ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Myślę, że nawet długie wpisy się fajnie czyta jeżeli są dobrze napisane :) W ogóle zdjęcia niejako pozwalają wyobrazić sobie miejsca, które opisujesz, co daje super efekt :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. hej Damian! dziękuję bardzo, opinie są bardzo pomocne! :D

      Usuń
  3. Piękny wpis. Bardzo ciekawa sesja i fajny spacer.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty