o czasie z samym sobą


Jesień właściwie dobiegła końca, następny post będzie tym podsumowującym. Złapałam się na tym, że to kolejny czas, który mi szybko minął. Mam nadzieję, że jednak nie uciekł mi całkiem przez palce.

Czas października i listopada był dla mnie łaskawy. Wróciłam na uczelnię, jednak ten semestr uraczył mnie wyjątkowo małą ilością zajęć. Więcej czasu spędzałam więc w domu, moje poranki były dłuższe i bez pośpiechu, w spokoju piłam herbatę i od czasu do czasu zrobiłam kilka zdjęć, bo do południa mam w pokoju najlepsze światło. Wieczorami mogłam oglądać kolejne odcinki ulubionych seriali. 




Jednak żeby nie było za pięknie, wolny czas był tylko pozorny - w rzeczywistości powinien być przeznaczony na intensywne zbiory literatury, z której mogłabym stworzyć bibliografię w swojej pracy licencjackiej. Poszukiwania lektur na razie wyszły mi średnio, choć wierzę, że mogło być dużo gorzej i ogólnie jestem dobrej myśli jeśli chodzi o terminy licencjatu. Ale nie o tym chciałam mówić.

Bezpośpieszne poranki i wieczory bardzo mnie do siebie przyzwyczaiły. Do tego stopnia, że moja głowa potrafiła się bardzo zdziwić, gdy okazywało się, że jednak musi się wysilić i przygotować pewne prezentacje i materiały na uczelnię. Na początku października powiedziałam sobie, że będę się pilnować i się nie rozleniwię - chyba nie całkiem mi się to udało.



Zaczęłam się zastanawiać nad poczuciem czasu i nad jego brakiem, który tak często nam doskwiera. I nad tym, jak często w ogóle nie myślimy o tym, w jaki sposób wykorzystać czas - po prostu robimy kolejne rzeczy bez przemyśleń. 

Te chwile, które spędzam sama są wbrew pozorom bardzo ważne i wartościowe. Trochę nawet żałuję, że przez to, że mam ich tak dużo, trochę tracę ich wyjątkowość. 

Przeważnie sporo się dzieje wokół, dużo robię i mam do zrobienia, nieraz plan dnia jest bardzo napięty - jak u większości z nas. Szczerze mówiąc lubię coś robić, lubię załatwiać kolejne rzeczy, podejmować decyzje, lubię trochę nie mieć czasu. Wtedy wiem, że robię coś pożytecznego i na pewno jestem komuś potrzebna. Być może narzekam, że "ciągle coś", ale szczerze mówiąc taka jest codzienność i taką ją akceptuję.




Tylko że problem pojawia się, gdy to "ciągle coś" trwa bez przerwy. Trwa z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień i z miesiąca na miesiąc. Mija pół roku, a my się orientujemy, że wpadliśmy w to słynne "życie w ciągłym biegu", bez chwili zastanowienia się, bez odetchnięcia i bez czasu dla siebie.

Owszem, spędzamy czas z rodziną i z przyjaciółmi. To cudowne chwile, bardzo je lubię i cenię, nie zamieniłabym ich na nic innego. I gdy mam wybór, czy zostać w domu i robić przysłowiowe nic czy spotkać się z przyjaciółką, z moim Ł♡ lub ze znajomymi - wybiorę raczej drugą opcję. 



Gdy tak ciągle coś robimy, ciągle do czegoś dążymy, ciągle coś chcemy i to to osiągamy. To fantastyczne, że możemy się rozwijać, możemy się poświęcać dla innych, możemy przekraczać granice i uczyć się nowych rzeczy. Ale gdy bez końca to robimy, możemy w tym wszystkim zagubić gdzieś siebie. 

Ciągle coś robiąc, wpadamy niejako w ten bieg, pęd (pęd życia to takie popularne hasło). Zdajemy sobie sprawę, że musimy. Musimy coś zrobić, jakby od tego zależało wszystko. Czasem sobie myślę, że to przecież nie jest prawda. To nie prawda, że od kolejnej drobnej rzeczy w wirze spraw zależy cały wszechświat, i nie mogę się wyrwać chociaż na chwilę z tego biegu.



Mogę mieć czas, w którym mogę nic nie robić. Mogę bez pośpiechu pić herbatę i grzać stopy w wełnianych skarpetkach. Mogę obejrzeć odcinek ulubionego serialu albo zdrzemnąć się, bo oczy mi się same zamykają. Jeśli ja tak mogę, to może tak każdy. Bo w tym wypadku niczym się nie różnimy. 



Doceniam to, że w tym semestrze mam sporo tego czasu dla siebie na przysłowiowe nic-nie-robienie. To wcale nie musi być zmarnowany czas. Nawet więcej - to nigdy nie będzie zmarnowany czas! Bo to specjalne chwile na naładowanie baterii, na wzięcie kilku dłuższych oddechów i zajęcie się czymś, co sprawia nam przyjemność.

Warto gdzieś wśród natłoku obowiązków znaleźć miejsce na siebie samego. Może wtedy w końcu uda się zebrać myśli, usiąść i po prostu pomyśleć? Może to czas na realizację swoich pasji i marzeń, swoich drobnych przyjemności, na które przypadkiem nie było czasu i odeszły na bok... 

I to wcale nie muszą być długie godziny, jak w moim przypadku. Nawet trochę żałuję, że jest ich tyle, bo przez to mniej doceniam wyjątkowość tych chwil. A to naprawdę wartościowy czas, gdy można usiąść i spojrzeć na coś z boku. Albo zupełnie o czymś na chwilę zapomnieć by cieszyć się drobnymi rzeczami. By pójść na spacer i zachwycić się resztkami kolorowych liści na drzewach, nawet tym paskudnym zimnym deszczem, który ciągle ostatnio pada! Czy ktoś kiedyś zastanawiał się nad takim deszczem?
...

Na koniec podrzucam jeszcze jeden z nowszych (jeśli nie najnowszy!) postów Miss Ferreiry, który trochę tematycznie łączy się z moimi dzisiejszymi przemyśleniami:


Chętnie poczytam i posłucham o waszym poczuciu czasu i tych chwilach, które spędzacie ze sobą, opowiedzcie o tym w komentarzach 😉


_____



następny post                                                                                                                 poprzedni post



Komentarze

  1. Aaaach, Kochana! Czytasz mi w myślach, bo wczorajsza medytacja zainspirowała mnie do napisania czegoś podobnego, nawet tytuł przyszedł mi już do głowy: „Sztuka nicnierobienia”, ale...po tym Twoim świetnym tekście nie wiem, czy będę potrafiła coś więcej sensownego dodać, bo zgadzam się z nim w stu procentach, choć u mnie obecnie tego czasu jest niewiele i bardzo boleśnie odczuwam jego brak.
    Ps. Uwielbiam te kadry, mają w sobie coś niezwykłego i przytulnego!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No to będę z niecierpliwością czekać na twój tekst (tytuł idealny)! Po pierwsze uwielbiam cię czytać, a po drugie na pewno będziesz miała choć trochę inny kąt widzenia, a takie teksty myślę, że są ogólnie potrzebne, więc pisz pisz pisz!
      PS. I dziękuję, też właśnie za to je lubię.

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty