z ukochanych Tatr - zimowe spacery dla leniwych



Zrobiliśmy sobie ferie zimowe przed sezonem. Poza nami po ulicach Zakopanego i po szlakach chodziło dosłownie kilku turystów, do tego raczej zagranicznych. Pogoda nam niezbyt dopisała i pewnie to dodatkowo zmniejszyło liczbę górołazów. Mam jednak chmury i mgły nie przeszkadzały, spacerowaliśmy prostymi szlakami i oddychaliśmy górskim powietrzem maksymalnie głęboko.


Przyjechaliśmy nocnym autobusem, żeby nie tracić całego dnia na dojazd. Nasz pobyt w Tatrach nie był zbyt długi, więc chcieliśmy go dobrze wykorzystać. Na miejscu przywitały nas ciemności standardowe dla 6:00 rano oraz ulewny deszcz nie zwiastujący niczego dobrego. Na szczęście potem ustąpił, więc po niedużej drzemce wyruszyliśmy na wycieczkę.

I może w tym miejscu warto powiedzieć, że ze względu na kiepską pogodę robiliśmy przez wszystkie trzy dni bardzo spokojne, niewymagające trasy. Plany mieliśmy zupełnie inne, ale zweryfikowaliśmy je dopasowując się do aury ciężkich chmur i padającego na zmianę deszczu i śniegu. Niekiedy się przejaśniało, ale niestety nie na tyle by móc sobie pozwolić na dłuższą i wyższą trasę.

Wszystkie trzy dni są przykładami tego, jak pochodzić po zimowych Tatrach właściwie bez ryzyka i większych wymagań. Wszystkie trasy mogą być dobrym początkiem zimowych górskich przygód, więc podrzucam mapki, bo może a nuż ktoś wybiera się w góry?

www.mapa-turystyczna.pl

Pierwszy kierunek, jaki obraliśmy to Dolina Strążyska. Spacer zaczęliśmy przy skoczni narciarskiej i wzdłuż granicy TPNu doszliśmy do początku Doliny. Przestało padać, więc mimo błota i nijakich ilości starego śniegu szło się całkiem przyjemnie. Podobnie było na drodze wzdłuż samej doliny, aczkolwiek pojawiło się więcej śliskich miejsc.

To był ten moment, w którym mogłyby się przydać raczki, które kupiliśmy sobie przed wyjazdem. Niestety zostały w pokoju, bo "na taki krótki spacer to nie ma sensu ich brać". Potem podczas kolejnych dni okazało się, że te krótkie śliskie odcinki były jedynymi miejscami, w których moglibyśmy przetestować nasze raczki - wtedy jednak jeszcze tego nie wiedzieliśmy ☺️

Mimo oblodzeń nie było tak źle, każde przeszliśmy kilkoma dłuższymi krokami i nim się obejrzeliśmy, staliśmy już na polanie, która była celem naszej podróży. 10 minut od polany jest wodospad, który odwiedzaliśmy latem - tym razem jednak do niego nie poszliśmy, bo w pamięci mieliśmy prowadzącą do niego drogę, ścieżkę ułożoną z dużych płaskich kamieni. Na pewno były maksymalnie śliskie, a nie chcieliśmy skręcić kostek i poobijać tyłków pierwszego dnia.

Zza chmur wyglądał niepewnie sam Giewont górujący nad polaną. Od dołu wyglądał majestatycznie, nawet we mgle. Miło było zobaczyć kawałek prawdziwych Tatr pierwszy raz od dawna...







To nie był długi dzień ze względu na przedpołudniowe odsypianie podróży. Wystarczył jednak na poczucie pierwszego zapachu gór, ich świeżego powietrza i spokojnego majestatu. Wróciliśmy do pokoju planując trasę na kolejne dwa dni...


Wybór padł na szlak na Halę Kondratową przez Kalatówki. Szlak z Kuźnic nie jest długi, prowadzi trochę lasem, trochę szerszą drogą. Pogoda była bardzo niepewna dlatego padło na trasę, która miałaby gdzieś po drodze lub u celu schronisko, które byłoby nieocenioną pomocą podczas deszczu i mgły.

Ostatecznie nie było tak źle jak to zapowiadały prognozy, niebo raz po raz się przejaśniało jakby chciało pokazać nam chociaż przez chwilę wysokie górskie szczyty. Te nie chciały spod chmur całkiem wyjść, ale nie szkodzi. Przez prawie cały czas naszej wędrówki padał lekki śnieg, który czarował świat wokół i rekompensował brak widoków.

Dzięki świeżemu śniegowi nie było ślisko, nie wyjęliśmy raczków, które teraz już przezornie zabraliśmy ze sobą. Używaliśmy za to kijków, przede wszystkim żeby odciążyć kolana (szczególnie ja) i nadać rytm swojemu marszowi. Osobiście myślę, że te kijki to bardzo fajny wynalazek, pod górkę pomaga się trochę wesprzeć, schodząc w dół jest świetną asekuracją, a na płaskim są przedłużeniem rąk i rozkładają ciężar całego ciała. Na stronie technicznej i medycznej się nie znam, ale tak po ludzku były bardzo przyjemne, nie przeszkadzały no i mniej się męczyłam idąc. Bez kijków mój brak kondycji i krótsze niż Ł♡ nogi dawały o sobie znać.











Obiad po zejściu ze szlaku jedliśmy w Barze Tatrzańskim przy Rondzie. Mniam! Bardzo lubię to miejsce - latem jest w nim bardzo dużo turystów, którzy właśnie zeszli ze szlaków w Kuźnicach. Tym razem ludzi było bardzo niewiele, a jedzenie przepyszne, domowe. Tylko zawsze żałuję, że nie mają porcji dla dzieci, bo najadłam się już miską zupy, a przede mną była jeszcze cała duuuża druga część obiadu!☺

W dzień powrotu też zawitaliśmy tam na obiad, taki przed podróżą.


Ostatni pełny dzień naszego odpoczywania postanowiliśmy spędzić na drodze do Morskiego Oka. Nie wiedzieliśmy, czy w końcu uda nam się zobaczyć prawdziwe Tatry, bo prognozy były niezmienne, ale postanowiliśmy spróbować. I pójść trochę dalej, a wciąż po pewnej i bezpiecznej drodze (choć pamiętajmy, że wywalić na lodzie można się wszędzie).

Pogoda nie dość, że nas miło nie zaskoczyła to jeszcze postanowiła dopasować się tego dnia do najbardziej ponurych prognoz i przez cały dzień w górach widoczność była hmm... no było mleko, nie powietrze. I padało więcej śniegu niż dzień wcześniej, ale to akurat przywołało prawdziwą zimę, więc to było piękne.

Wsiedliśmy do jednego z busów z Zakopanego do Palenicy, poza nami jechało nim tylko kilka osób, a gdy wysiadaliśmy zauważyliśmy dosłownie kilka zaparkowanych samochodów. Przez całą drogę spotykaliśmy tylko pojedyncze osoby, a nie tłumy turystów tak częste na drodze do Moka. Nawet nie było koników, dwa powozy spotkaliśmy dopiero wracając.

Gór absolutnie nie było widać, więc cała wycieczka przypominała raczej zimowy spacer po lesie. Ale może to dobrze, nie dochodziły do nas zewsząd dziesiątki bodźców i mogliśmy kolejny dzień mocno odpocząć. Brak gór w górach też ma swoje dobre strony.

W schronisku u celu naszej wędrówki też nie było zbyt wielu ludzi, spokojnie usiedliśmy przy jednym ze stołów, wypiliśmy całą naszą herbatę, zjedliśmy drugie śniadanie... Lubię tą górską prostotę.

Wracając było widać trochę więcej i śnieg sypał lżej. Chmury wzdłuż drogi się odrobinę podniosły i przez mgłę mogliśmy dostrzec kilka szczytów. Nie były to Mięguszowieckie Szczyty nad samym Mokiem tylko niższe góry widziane z drogi bliżej Wodogrzmotów, ale zawsze to jednak odrobina prawdziwych Tatr Wysokich.












Z powrotnego busa (tak jeszcze w temacie braku turystów - przez pół drogi byliśmy w busie jedynymi pasażerami!) wysiedliśmy w centrum, żeby zrobić drobne zakupy na obiadokolację i tradycyjnie kupić oscypka i kilka innych drobiazgów. 

Wieczorem przy okazji kolejnej z naszych długich rozmów (jestem za nie ogromnie wdzięczna, bardzo ich nam ostatnio brakowało) Ł♡ zrobił mi takie piękne zdjęcie. Zupełnie spontanicznie, w piżamie, bez makijażu i dobrego światła - poprosiłam tylko o uchwycenie układu włosów, bo "zobacz jak ładnie się układają jak tak warkocza złapię". I nieskromnie myślę, że to jedno z najlepszych moich zdjęć, jakie mam. Z duszą, z rozmyciem i lekką poświatą. Na instragramie wrzuciłam je z czarno-białym fitrem jeszcze bardziej wydobywającym jego czar - o TU
wybaczcie ten narcyzm



Ostatni dzień oznaczał pakowanie się i przejście już z bagażami przez Krupówki żeby znaleźć ewentualne drobiazgi do przywiezienia do domu. no i powrót. Koło południa wsiedliśmy we Flixbusa z kierunkiem na Kraków i tak pożegnaliśmy się z górami w tym roku. 



...

Odetchnęłam. Nabrałam dystansu do wielu spraw i niesamowicie odpoczęłam psychicznie. Pierwszy raz od bardzo dawna spojrzałam na wszystko inaczej. Po raz kolejny doceniłam takie wyjazdy i z całym przekonaniem mogę polecić robienie sobie takich niewielkich ferii w trakcie roku. Zwłaszcza gdy wszystko nagle zaczyna człowieka przerastać i potrzebuje bardzo, aby jego umysł mógł na chwilę zupełnie odpocząć. Wtedy taki wyjazd, nawet bez pogody i bez jakiś niesamowitych doznań może być bardzo oczyszczający. 

A tak działają nasze Tatry. I nie tylko one. 


_____



następny post                                                                                                           poprzedni post


Komentarze

  1. Zobaczyć Tatry zimą to jedno z moich wciąż niezrealizowanych marzeń. Za każdym razem oglądając zimowe zdjęcia z tego urokliwego miejsca wzdycham z zachwytu. Dziś napatrzyłam się na Twoje kadry i ciągnie mnie tam jeszcze mocniej! Tym bardziej żałuję, że raczej tej zimy również nie uda mi się tam pojechać ;( Nie mniej jednak dziękuję za podzielenie się tym wpisem :) Pozdrawiam ciepło!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jedź w zimowe Tatry koniecznie! Zima tam jest bardzo długa, zwykle od października do kwietnia (tylko w tym roku jakoś głupio zaczęła się dopiero w grudniu), także masz mnóstwo opcji, kiedy się wybrać.
      Trochę szkoda, że nie widzieliśmy właściwych gór, bo pogoda naprawiła się dokładnie dzień po naszym powrocie do domu, ale już sama świadomość Tatr i zimy w nich jest magiczna <3 Ściskam!

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty